1 dzień, 02.07.2016, sobota, Początek podróży a moto już zepsute...

Długo oczekiwany dzień nastał – dzisiaj ruszamy w drugą już naszą podróż do Gruzji! Tym razem, nauczeni już zeszłorocznym doświadczeniem – zmieniliśmy nasze szosowe motocykle na piękne i zwinne Kocurkiczyli DR350! Cóż, że ja ze swojego nie sięgam do ziemi. Ja nie dam rady?

Jak na podróżników przystało wstaliśmy skoro świt. Koło 6:00 rano. W oczywiście doskonałych humorach.

Humorów nie psuł nam nawet fakt, że jeden z naszych motocykli (Bodziowy) – nie działa. Dzień wcześniej kompletnie odmówił posłuszeństwa. Bodzio nieco w nerwach próbował coś zadziałać i nawet się udało – nie stykał czujnik sprzęgła. Ale nasza radość nie była długa. Bo wprawdzie usterkę tę naprawiliśmy, ale motocykl dalej odmawiał współpracy. Diagnoza ostateczna – padł akumulator. Na śmierć. Z uwagi na późną godzinę – musieliśmy przełożyć zakup nowej sztuki (akumulatora, nie motocykla) na dzień następny. Ale przecież po drodze na pewno będzie jakiś sklep ze świeżutkimi akumulatorami. A fakt, że w dniu wyjazdu na trzy tygodniową wyprawę do Gruzji jeden z motków nie jeździ - na pewno nas nie powstrzyma!

Nie przejmując się drobnymi niedogodnościami szybko się ogarnęliśmy i w drogę! Misiek (VW T4) prosto z serwisu działa jak marzenie a kocurki na pace bujają się dostojnie.



Trasa do Częstochowy przebiegła bez zakłóceń. Prowadziliśmy na zmianę, co by każdy miał możliwość odpoczynku. Planowaliśmy jechać w tak zwany opór czyli dopóki nie padniemy. Co zresztą zrealizowaliśmy. Głównie to padnięcie.

W Częstochowie zatrzymaliśmy się na obiadek (a jakże chyba w najsławniejszym Maku w Polsce). Niedaleko też miał być sklep z upragnionym akumulatorem. Niestety powitala nas karteczka "Bardzo przepraszamy w dniu dzisiejszym sklep nieczynny". Oczywiście.

Nieczynny to nieczynny. Nie ma co rozdzierać szat. Szukamy dalej. Znów w ruch google maps i po kilku kilometrach jest, sklep. Może tu? Czekam przy samochodzie w nerwach, czy uda się z tym akumulatorem czy nie? I po chwili widzę, jak Bodzio wychodzi ze sklepu dźwigając coś jak cenny skarb pod pachą i z wielkim bananem na ustach. Acha, mamy aku :)




W okolicach Częstochowy tradycyjnie wpadliśmy w korek. Ale co tam, nie spieszy nam się, na wakacjach jesteśmy i zanim się obejrzeliśmy byliśmy już na czeskiej granicy, gdzie Bodzio lekką ręką przehulał 400 zł. Na winiety na Czechy, Słowację i Węgry. Po co się potem drugi raz zatrzymywać? Lekkie tylko ukłucie w sercu, że na dwóch kołach jednak byłoby nieco taniej... Ale dzięki temu, że wydaliśmy trochę mamony – pędzimy dalej autostradami bez zatrzymywania się.

Koło 20 dojeżdżamy do Szeged na Węgrzech. Nocowaliśmy tutaj w zeszłym roku na trasie do Gruzji i to był przez nas ustalony na dziś plan minimum. Ale my się nie zadowalamy planami minimum i po krótkiej debacie – lecimy dalej. Tym bardziej, że tutejszy kemping jakoś nam nie leżał :)

W przeciągu godziny dojeżdżamy do granicy z Rumunią. Niestety pomimo późnej pory na granicy kolejka. Swoje musimy odstać. Motkami to byśmy jakoś boczkiem boczkiem a tak...

Węgierscy celnicy jak zawsze musieli pocmoktać z radością i zaskoczeniem nad moim paszportem gdzie w polu adres zameldowania jak byk widnieje nazwisko węgierskiego bohatera narodowego. Może dzięki temu gładko przejechaliśmy przez granicę.

Po stronie rumuńskiej musieliśmy nabyć znów winiety. Bodzio śmiesznie podskakiwał jak kupował. Potem się skarżył, że strasznie go pogryzły komary. Ale bohatersko ustał w kolejce i kupił co potrzeba.

Na granicy nieco nam się zeszło i zrobiło się ciemno. Ruszamy dalej ale zaczynamy się powoli rozglądać za czymś zdatnym do noclegu. Marzy nam się taki Route66, który odwiedzaliśmy podczas poprzednich wizyt na Rumunii. Niestety tym razem nie było nam po drodze.

W końcu w Caransebes wypatrujemy pensjonat. Podjeżdżamy i rzuca nam się w oczy wystylizowane ogrodzenie, pięknie wyżwirowane ścieżki, artystycznie przycięte krzewy. I 4 gwiazdki przy nazwie pensjonatu. Eee za wysokie progi.

Chwilę wcześniej mijaliśmy jakiś bar i postanowiliśmy tam spróbować szczęścia.

Bar i pensjonat Simina (z czymś mi się kojarzy ta nazwa, tylko nie wiem z czym.. kim...). Przez okno zobaczyliśmy lokalesów w barze siedzących i przy piwku oglądających mecz Niemcy – Włochy. O, ten pensjonat się nada :)



Cena przystępna 20 euro za pokój. Pokój bardzo w porządku, czysty, łazienka ładna. Nic więcej nam nie potrzeba. Szybko rzuciliśmy graty i w ciuchach motocyklowych pobiegliśmy do baru by obejrzeć końcówkę meczu! No i posilić się zupą chmielową, oczywiście. Zupka po 1 euro także coraz bardziej nam się tutaj podobało :)

Niemcy z Włochami chyba specjalnie czekali na nas i zamiast skończyć w regulaminowym czasie – zagrali dla nas dogryweczkę. A potem na dokładkę karne. Niemcy w półfinałach! Nie byliśmy specjalnie tym zachwyceni ale piłka jaka jest każdy widzi.

A my coraz bliżej Gruzji!

Trasa: 1200 km
Warszawa – Częstochowa – Ostrawa – Brno – Bratysława – Budapeszt – Szeged – Arad – Lugoj - Caransebes
Wyprawa: 1200 km



Komentarze