Długo oczekiwany dzień
nastał – dzisiaj ruszamy w drugą już naszą podróż do Gruzji!
Tym razem, nauczeni już zeszłorocznym doświadczeniem –
zmieniliśmy nasze szosowe motocykle na piękne i zwinne Kocurkiczyli DR350! Cóż, że ja ze swojego nie sięgam do ziemi. Ja nie
dam rady?
Jak na podróżników
przystało wstaliśmy skoro świt. Koło 6:00 rano. W oczywiście
doskonałych humorach.
Humorów nie psuł nam nawet
fakt, że jeden z naszych motocykli (Bodziowy) – nie działa. Dzień
wcześniej kompletnie odmówił posłuszeństwa. Bodzio nieco w
nerwach próbował coś zadziałać i nawet się udało – nie
stykał czujnik sprzęgła. Ale nasza radość nie była długa. Bo
wprawdzie usterkę tę naprawiliśmy, ale motocykl dalej odmawiał
współpracy. Diagnoza ostateczna – padł akumulator. Na śmierć.
Z uwagi na późną godzinę – musieliśmy przełożyć zakup nowej
sztuki (akumulatora, nie motocykla) na dzień następny. Ale przecież
po drodze na pewno będzie jakiś sklep ze świeżutkimi
akumulatorami. A fakt, że w dniu wyjazdu na trzy tygodniową wyprawę
do Gruzji jeden z motków nie jeździ - na pewno nas nie powstrzyma!
Nie przejmując się
drobnymi niedogodnościami szybko się ogarnęliśmy i w drogę!
Misiek (VW T4) prosto z serwisu działa jak marzenie a kocurki na
pace bujają się dostojnie.
Trasa do Częstochowy
przebiegła bez zakłóceń. Prowadziliśmy na zmianę, co by każdy
miał możliwość odpoczynku. Planowaliśmy jechać w tak zwany opór
czyli dopóki nie padniemy. Co zresztą zrealizowaliśmy. Głównie
to padnięcie.
W Częstochowie
zatrzymaliśmy się na obiadek (a jakże chyba w najsławniejszym
Maku w Polsce). Niedaleko też miał być sklep z upragnionym
akumulatorem. Niestety powitala nas karteczka "Bardzo
przepraszamy w dniu dzisiejszym sklep nieczynny". Oczywiście.
Nieczynny to nieczynny. Nie
ma co rozdzierać szat. Szukamy dalej. Znów w ruch google maps i po
kilku kilometrach jest, sklep. Może tu? Czekam przy samochodzie w
nerwach, czy uda się z tym akumulatorem czy nie? I po chwili widzę,
jak Bodzio wychodzi ze sklepu dźwigając coś jak cenny skarb pod
pachą i z wielkim bananem na ustach. Acha, mamy aku :)
W okolicach Częstochowy
tradycyjnie wpadliśmy w korek. Ale co tam, nie spieszy nam się, na
wakacjach jesteśmy i zanim się obejrzeliśmy byliśmy już na
czeskiej granicy, gdzie Bodzio lekką ręką przehulał 400 zł. Na
winiety na Czechy, Słowację i Węgry. Po co się potem drugi raz
zatrzymywać? Lekkie tylko ukłucie w sercu, że na dwóch kołach
jednak byłoby nieco taniej... Ale dzięki temu, że wydaliśmy
trochę mamony – pędzimy dalej autostradami bez zatrzymywania się.
Koło 20 dojeżdżamy do
Szeged na Węgrzech. Nocowaliśmy tutaj w zeszłym roku na trasie do
Gruzji i to był przez nas ustalony na dziś plan minimum. Ale my się
nie zadowalamy planami minimum i po krótkiej debacie – lecimy
dalej. Tym bardziej, że tutejszy kemping jakoś nam nie leżał :)
W przeciągu godziny
dojeżdżamy do granicy z Rumunią. Niestety pomimo późnej pory na
granicy kolejka. Swoje musimy odstać. Motkami to byśmy jakoś
boczkiem boczkiem a tak...
Węgierscy celnicy jak
zawsze musieli pocmoktać z radością i zaskoczeniem nad moim
paszportem gdzie w polu adres zameldowania jak byk widnieje nazwisko
węgierskiego bohatera narodowego. Może dzięki temu gładko
przejechaliśmy przez granicę.
Po stronie rumuńskiej
musieliśmy nabyć znów winiety. Bodzio śmiesznie podskakiwał jak
kupował. Potem się skarżył, że strasznie go pogryzły komary.
Ale bohatersko ustał w kolejce i kupił co potrzeba.
Na granicy nieco nam się
zeszło i zrobiło się ciemno. Ruszamy dalej ale zaczynamy się
powoli rozglądać za czymś zdatnym do noclegu. Marzy nam się taki
Route66, który odwiedzaliśmy podczas poprzednich wizyt na Rumunii.
Niestety tym razem nie było nam po drodze.
W końcu w Caransebes
wypatrujemy pensjonat. Podjeżdżamy i rzuca nam się w oczy
wystylizowane ogrodzenie, pięknie wyżwirowane ścieżki,
artystycznie przycięte krzewy. I 4 gwiazdki przy nazwie pensjonatu.
Eee za wysokie progi.
Chwilę wcześniej mijaliśmy
jakiś bar i postanowiliśmy tam spróbować szczęścia.
Bar i pensjonat Simina (z
czymś mi się kojarzy ta nazwa, tylko nie wiem z czym.. kim...).
Przez okno zobaczyliśmy lokalesów w barze siedzących i przy piwku
oglądających mecz Niemcy – Włochy. O, ten pensjonat się nada :)
Cena przystępna 20 euro za
pokój. Pokój bardzo w porządku, czysty, łazienka ładna. Nic
więcej nam nie potrzeba. Szybko rzuciliśmy graty i w ciuchach
motocyklowych pobiegliśmy do baru by obejrzeć końcówkę meczu! No
i posilić się zupą chmielową, oczywiście. Zupka po 1 euro także
coraz bardziej nam się tutaj podobało :)
Niemcy z Włochami chyba
specjalnie czekali na nas i zamiast skończyć w regulaminowym czasie
– zagrali dla nas dogryweczkę. A potem na dokładkę karne. Niemcy
w półfinałach! Nie byliśmy specjalnie tym zachwyceni ale piłka
jaka jest każdy widzi.
A my coraz bliżej Gruzji!
Trasa: 1200 km
Warszawa – Częstochowa – Ostrawa – Brno – Bratysława – Budapeszt – Szeged – Arad – Lugoj - Caransebes
Wyprawa: 1200 km
Komentarze
Prześlij komentarz