Trasa: 596 km,
Szeged (H)–
Timisoara (RO) -Orsowa- Vidin (BG) - Bielogradczik
Wyprawa:
1515 km
Wstaliśmy
dzisiaj raczej późno a to ze względu na to, że Bodzio się nie
wyspał. Całą noc szalał i imprezował, kiedy jak grzecznie spałam
w zatyczkach :D No cóż, trzeba było nie balować :o
Wygląda na
to, że będzie bardzo gorący dzień, więc ostatecznie pozbywamy
się z moto ciuchów wszelakich podpinek a ja dodatkowo zamieniam
rękawice na letnią parę.
Do granicy
rumuńskiej mamy nieco ponad 30 km. Na przejściu celnicy wyłuskują
nas z kolejki i po pobieżnym rzuceniu okiem na paszporty –
puszczają nas bez problemów dalej.
Krajobraz po
rumuńskiej stronie teoretycznie się nie zmienia, niziny po
horyzont. Jednak coś jest inaczej. Wioski wydają się bardziej
zaniedbane, domy straszą odpadającymi tynkami i wybitymi szybami,
zewsząd atakują pochylone, zardzewiałe ogrodzenia. Wszystko jest
szare, pokryte grubą warstwą brudu. Dlatego jak co jakiś czas
pojawi się jakiś ładny budynek, z pokrytymi mozaiką ścianami –
nie sposób nie zwrócić nań uwagi.
Koło 12:00
zatrzymaliśmy się na stacji na drugie śniadanie. Niestety nie
udało się zrobić ładnego zdjęcia, bo mi ciągle ktoś podjadał
:)
Na drogach
ramię w ramię jeździły wozy zaprzęgnięte w konie i białe
wypasione mercedesy z przyciemnianymi szybami. Trzeba było bardzo
uważać, gdyż wyprzedzanie to narodowy sport rumunów. Wyprzedzanie
na ślepym zakręcie, na trzeciego to normalka. Do tego na drogach
plączące się stada krów i dzikich psów. Tutaj byliśmy
przygotowani! Bodzio jeszcze w Polsce kupił gwizdek, który podczas
jazdy ma niby wydawać ultradźwięki i odstraszać zwierzęta.
Kategorycznie zażądałam zamocowanie tegoż na motocyklu :) Z
gwizdkiem będę się czuła bezpieczniej :)
Kierowaliśmy
się na przejście graniczne w Vidinie. Jednak w Orsowie odbiliśmy,
żeby obejrzeć rzeźbę Decembala. Rok wcześniej podziwialiśmy ją
z drugiego, serbskiego brzegu Dunaju. Tym razem mogliśmy obejrzeć
dzieło z bliska. Robi wrażenie!
Przy
Decembalu odkryliśmy, że jest zdecydowanie później niż
podejrzewaliśmy. Przyczyną była zmiana czasu, o której kompletnie
zapomnieliśmy! Szybko wobec tego (no, po krótkiej sesji zdjęciowej)
dosiedliśmy naszych rumaków i popędziliśmy dalej w kierunku
Bułgarii.
Na granicy
rumuńsko-bułgarskiej znów poszło gładko. Celnicy ledwo spojrzeli
na nasze paszporty.
Na drogach
bułgarskich okazało się, że mój gwizdek zamiast odstraszać
zwierzęta – raczej je przyciąga. Co chwilę wyskakiwały do mnie
jakieś psy. Najbadziej się bałam nawet nie tego, że mnie ugryzą
tylko tego, że którego rozjadę! Bodzio jednak kazał mi nie zważać
na lęki i po prostu dodawać gazu. Łatwo nie było ale faktycznie
to był jedyny sposób.
Im bliżej
Bielogradcziku tym więcej na drodze pojawiało się końskich kup.
Bodzio był bardzo uprzejmy i co chwilę informował mnie przez
interkom:
-Ooo,
uważaj, kupa.
Dziękowałam
uprzejmie oczywiście. Dzięki temu uniknęłam pewnie niejednego
poślizgu.
Po chwili
okazało się, że końskie kupy są jak najbardziej uzasadnione –
napotkaliśmy bowiem koński zad. Przód konia zaś ginął w
krzakach, pewnie się pasł.
Koło 20:00
zmęczeni w końcu dotarliśmy do Bielogradczika, gdzie pędem
udaliśmy się do restauracji na piwko i obiado-kolację. Piwko było
przepyszne a jedzenie jeszcze lepsze. Wzieliśmy Kadawrę i serbską
pleskawicę a do tego herbatka i sałatka. Za całość nie daliśmy
więcej jak 40 zł...
Bodzio
również zaproponował wzbogacenie relacji z wyprawy i obok słowa
pisanego zacząć kręcić krótkie filmiki. Od razu podchwyciłam
pomysł :)
Już
zrelaksowani na kempingu przy bułgarskim winku zabraliśmy się za
planowanie kolejnego dnia. Plan mieliśmy ambitny – dojechać w
okolice Istambułu... Czy się uda? Zobaczymy jutro..
Komentarze
Prześlij komentarz