9 dzień, 10.07.2016, niedziela, gleba w Vashlowani



Dzwoniący rano budzik nie miał żadnych szans. Od razu został przestawiony o godzinę później. Długi sen nie wystarczył na zrekompensownie zmęczenia dnia wczorajszego.

Na śniadanie musiały wystarczyć kanapki i po pół zupki chińskiej. W okolicy zero sklepów, więc nie można było pomarudzić. 

Pożegnaliśmy się ze Strażnikiem i wyruszyliśmy z powrotem naszym szlakiem. Miejscami grząskie koryto rzeki nie ma litości i sukcesywnie, tak samo jak wczoraj, zabiera siły. Już na samym początku zaliczam glebę. Ale nie pierwsza to i nie ostatnia. Otrzepuję się i jedziemy dalej :)

Docieramy do najtrudniejszego podjazdu prowadzącego do punktu widokowego. Bodzio bohatersko podejmuje się zadania wjechania oboma motocyklami. Oczywiście pojedynczo, nie oboma na raz :)



Już przy pierwszej próbie Bodzio wpada po osie w głęboką i wąską koleinę. Jedyna szansa na wytachanie motocykle to położenie go na boku i wyciągnięcie przedniego koła z wyrwy. Łatwo nie było ale się udało. Pierwszy motocykl na górze!

Miejsce jak się okazało było pechowe. Na swoim motocyklu Bodzio ratując się przed wpadnięciem w koleinę – skontrował kierownicę, skutkiem czego motocykl się przewrócił a Bodzia wystrzeliło jak z katapulty. Na szczęście mimo długiego lotu i efektownego upadku – nic się nie stało ani Bodziowi ani motocyklowi.



W końcu wszyscy dotarli bezpiecznie na górę. Robimy sobie pół godziny odpoczynku, by zebrać siły przed dalszą drogą.




Wydostajemy się z koryta rzeki i polnymi drogami wyjeżdżamy z Parku Waszlowani. Dalsza droga była coraz łatwiejsza.

W Depophlitskaro zatrzymujemy się spragnieni pod sklepem. Potrzebujemy się orzeźwić a nie ma nic lepszego niż napój gazowany. Siedząc i popijając z puszki bąbelkowe napoje przyglądam się leniwie motocyklowi. Tylko dlatego, że stoi tuż przede mną a nie miałam siły odwracać głowy i patrzeć gdzie indziej. Mój wzrok przykuwa sakwa, która nie wygląda tak, jak powinna. W każdym razie nie powinno być w sakwie dziury. A była! Sakwa przypaliła się o wydech!

Nic to, trzeba to jakoś naprawić. A że akurat zupełnym przypadkiem mieliśmy puszki po napojach... Dość szybko koło nas zebrała się grupka lokalesów, którzy przyjacielsko dopingowali nas podczas naprawy :) I voila! Okazuje się, że z puszek można zrobić całkiem niezłe zabezpieczenie sakw!
Można jechać dalej :)



Planujemy dzisiaj dojechać do Lagodekhi i odwiedzić Zosię i Pana Jerzego znanego jako Tamada. Jest to dla nas ważne miejsce, gdyż właśnie tam, prawie dokładnie rok temu, zaręczyliśmy się.

Po drodze wstępujemy do sklepu motocyklowego. Potrzeba nam oleju. Ku naszemu zaskoczeniu sprzedawca całkiem nieźle mówi po polsku. Pracował dwa lata w Stanach z Polakami – Zbyszkiem i Grzegorzem. I chociaż miło się rozmawiało, oleju nie kupujemy. Bo nie ma.

Bodzio do Lagodekhi znajduje skrót prowadzący przez pola. Jedzie się miło i przyjemnie. Przynajmniej nie ma kamulców, których już trochę mamy dość po Waszlowani. Później jeszcze 30 km asfaltem i docieramy do domu Tamady. Jerzy zaprasza nas oczywiście na kawkę, ale niestety nie może zaproponować noclegu. W Hostelu trwa remont.

Bodzio zaplusował u Zosi pomagając przenieść meble i wieszając lustro. Na pożegnanie zostawiamy Zosi i Panu Jerzemu paczkę polskich krówek i buteleczkę gorzkiej żołądkowej. Żeby nas dobrze wspominali :)

Na nocleg, jak rok temu, zostajemy w Parku Lagodekhi. Po drodze zatrzymujemy się na zakupy w małym sklepiku. Gospodarz, gdy usłyszał, że chcemy kupić piwo okrzyczał nas :) mówiąc, że tu Gruzja, tu się nie pije piwa tylko wino. W celu zaprezentowania wyższości domowych win nad kupne piwa - zaprasza Bodzia na degustację na zaplecze. Przekonał :) Zakupujemy literek wina i piwko na wieczór. (a jednak, piwko to piwko). Po drodze z zaplecza Bodzio jeszcze zabiera pomidorka ze stołu, którego dostajemy koniec końców gratis. Mam pewne podejrzenie, że pomidorek był z własnych zapasów Gospodarza :)

W Parku sprawnie rozbijamy namiot. Jak tylko się rozbiliśmy, strażnik nakazał nam przenieść namiot w inne miejsce. Tu, gdzie się rozbiliśmy, mogliśmy dostać w głowę spadającymi z drzew gałęziami. Jest to całkiem dobry argument więc posłusznie się przestawiamy.

Na kolację przygotowuję deskę serów i mięs. Butelka wina do czegoś zobowiązuje!



Po chwili podchodzi do nas dziewczyna i przedstawia się jako Clara. Z pochodzenia jest Francuzką. Podróżuje po Gruzji i Armeni pieszo, bagaże wioząc na koniku. Konia nabyła na targu w Marneuli za 1700 Lari. Koń ma na imię Dawaj. Clara uważa, że popularne w Gruzji i Armeni słowo bardzo nadaje się na imię dla konika, bo ładnie brzmi. Jej opowieści z podróży powodują u nas opad szczęki. Zwiedziła w ten sposób Armenię i Gruzję, była między innymi w Omalo, gdzie musiała spać na drodze! Droga do Omalo to kilkadziesiąt kilometrów drogi. Bez żadnej polanki, na której można przykucnąć. Z buta nie ma możliwości by to przejść jednego dnia! 

Niesamowita dziewczyna!

Spędzamy bardzo miły wieczór! Takie spotkania i rozmowy z nowo poznanymi ludźmi to kwintesencja podróżowania!



trasa: 130
Mijniskure – Dedophlitskaro – Tsnora - Lagodekhi
wyprawa : 4424

Komentarze