8 dzień, 09.07.2016, sobota, Vashlowani, Hidden Water Trail



Zrywamy się skoro świt o 9:00 rano. Jak zawsze dzień zaczynamy od śniadanka i serwisu motocykli. Trochę nas zmartwił niedobór oleju w motocyklu Dunji jednak na szczęście mamy jeszcze trochę zapasu w bańce. Na razie musi wystarczyć.

Wskakujemy na moto i pędzimy w stronę parku Vashlovani. Dzisiaj w planach jedyne 100 km. Wydaje się niedużo, ale w sumie nie wiemy jakim terenem będzie prowadziła traska.

Początkowo jedziemy asfaltem, który z każdym kilometrem się pogarsza, aż w końcu przechodzi płynnie w polne i szutrowe dróżki..
  • Oooo, ale trudny ten offroad! - Bodzio ironicznie naigrywa się z trudności tych dróżek
  • Obyś nie wykrakał - ostrzega przezorna Dunja.


Już po chwili okazało się, że jednak wykrakał. Polne dróżki zaczęły wspinać się po stromych zboczach, żeby potem stromo opadać. Nawierzchnia była w sumie twarda więc nie było tak źle.

Przynajmniej dopóki nie wjechaliśmy w wyschnięte koryto rzeki. Teraz wyjaśniła się nazwa szlaku, którym podążaliśmy - Hidden Water Trail – szlak ukrytej wody



Nie jest lekko. Dno rzeki usiane jest różnej wielkości kamieniami, niektóre są dość spore. Jazda szybko zabiera nam siły a palące słońce nie odpuszcza. Zapasy wody, które zgromadziliśmy "na dwa dni" – szybko znikają.

Za to widoki – niesamowite! Koryto rzeki prowadzi wśród skał, w takim jakby wąwozie. Przepiękne!



W końcu męczące kamienie za nami. Wyjeżdżamy na otwartą przestrzeń po horyzont pokrytą suchą trawą. Żadnej drogi. Szlak - chyba zgubiliśmy skupiając się na jeździe po zdradliwych kamieniach.
Musimy się posiłkować Garminem. Jesteśmy dość znacznie oddaleni od szlaku. Decydujemy się cisnąć poprzez step na skróty próbując wrócić na szlak. Jest to trochę ryzykowne, gdyż w wysokich trawach mogą ukrywać się jadowite węże, żmije, czy inne zwierzęta (skoro to Gruzja to można by się pokusić, że jakaś krowa też powinna się tam znaleźć). Nie mamy jedna zbytniego wyboru (po moim trupie będę wracać po tych kamieniach!!!) i liczymy, że nasze buty motocyklowe są zbyt twarde dla jakiegoś mizernego węża.



Podążamy za niebieską wskazówką Garmina, trochę w te, trochę we wte – i w końcu udaje się znaleźć szlak. Na szczęście bez żadnych niemiłych spotkań z gadami po drodze.
Pędzimy przez step mając po prawej góry Azerbejdżanu. Co jakiś czas mijamy opuszczone chaty pasterzy. Super!



Prosta i łatwa droga dała nam trochę wytchnienia po męczącej trasie po kamiennym korycie rzeki Jednak nie na długo. Droga znów robi się trudniejsza. Musimy przecinać wyschnięte koryta rzek i strumieni. Dość strome, piaszczyste zjazdy i podjazdy, upstrzone to tu to tam kamieniami. Dla nas, podróżników do tej pory szosowych, było to pewne wyzwanie. Z pomocą niewielkiej liczby gleb - dajemy sobie jednak radę :)





Natrafiamy na znak – 10 km do Mijniskure. Yupi chciałoby się powiedzieć. Już niedaleko!
Niestety nasza radość była przedwczesna. Trasa, która już do tej pory dała nam trochę w kość – teraz postawiła przed nami jeszcze cięższe wyzwania. Szlak znów zaczął prowadzić wyschniętym korytem rzeki. Tym razem koryto było wąskie i kręte a oprócz kamieni dno pokrywał grząski, zdradliwy piaseczek. Było gorąco i ciężko.

Do tego droga zaczyna się ostro wspinać do góry. Dojeżdżamy do punktu widokowego i padamy odpocząć chociaż chwilę. Jesteśmy tak zmęczeni, że nawet nie możemy się zbytnio podelektować widokiem. A było co podziwiać! Kręta droga wijąca się wśród jasnych skał i zboczy gór. Trudno było się od tego widoku oderwać i ruszyć dalej (chociaż pytanie czy nie mogliśmy się oderwać od widoku czy podziwialiśmy by móc jeszcze chociaż sekundkę odpocząć :) ).





W końcu wstajemy i ruszamy dalej. Musimy przed zmrokiem dotrzeć do chaty Strażnika.
Ostatnie 5 km to już prawdziwa katorga. Jesteśmy okropnie zmęczeni i odwodnieni. Skończył nam się zapas wody, który w teorii miał nam starczyć na dwa dni! Słońce nie odpuszcza a trasa robi się coraz bardziej wymagająca.



Z punktu widokowego trasa prowadzi stromo w dół po drodze upstrzonej głębokimi koleinami. Stromizny urozmaicone są ostrymi zakrętami.

Dalej czekał nas kolejny już fragment drogi prowadzącej korytem rzeki. Znów nieszczęsne kamienie i jeszcze więcej grząskiego piasku.

Dunja już ledwo trzyma się na motocyklu...

W końcu wyjeżdżamy na otwartą przestrzeń. Koniec piachu, koniec kamieni, stromizn. Z daleka dostrzegamy chatę Strażnika – lecimy jak na skrzydłach do naszego ratunku, naszej oazy. Wypatrujemy z nadzieją strażnika.
Zamiast strażnika – witają nas dwa wielkie psy. Lecą na nas z wyszczerzonymi kłami, warcząc!
Zamiast spocząć w bezpiecznej enklawie – musimy zebrać resztki sił – i zwiewać ile fabryka dała przed tymi brytanami!

Uciekając dostrzegamy na wzniesieniu mały budynek z Gruzińskimi flagami. Może tam nam powiedzą, gdzie ta chata strażnika? No bo chyba nie tam, skąd wybiegły te wielkie bestie.

Bodzio zbiera resztkę sił i wspina się ścieżką po zboczu do chatki. Wyskakuje do niego trzech uzbrojonych pograniczników i nakazuje wrócić do chaty strażnika (tam gdzie były te psy) i nie bać się psów (łatwo powiedzieć). Bodzio odłożył strach przed psami na później, bo na razie skupił się na broni przewieszonej przez ramię pograniczników. Zażartował, czy ta broń na niego. Pogranicznicy również zażartowali, że nie ma się czego obawiać.

Wracamy więc do chaty Strażnika, rozglądając się nerwowo za psami. Tym razem na szczęście Strażnik wyszedł nam na spotkanie i odwołał psy. Na powitanie rzekł z dumą "I am Ranger!", co już nas ostatecznie przekonało, że dobrze trafiliśmy. Od Strażnika wyczuliśmy woń alkoholu, ale co tam, ważne że był.

Bezpieczni, zsunęliśmy się z motocykli i padliśmy na taras domu. Dopiero po kilkunastu minutach zbieramy wystarczającą ilość sił, by przemieścić się na miejsce, gdzie mogliśmy rozbić namiot. Tam po raz drugi zsuwamy się z motocykli bez sił. Bodzia jeszcze ugryzł po drodze pies, ale na szczęście tylko w sakwę, więc bez większych strat.

Strażnik widząc nasz stan bardzo chce nam pomóc i napełnia nasze puste już od dawna butelki zimną wodą ze studni. Pijemy zachłannie. Woda!

Pół godziny później, już nawodnieni i nieco odsapnięci – rozbijamy namiot. 


Niedaleko nas, przy stole, siedzi Gruzińska rodzina strażnika Zapraszają nas do siebie. Oczywiście korzystamy z zaproszenia. Wciągamy smażone rybki, złowione w przepływającej tuż obok rzece, zagryzamy świeżym arbuzem. Nie mogło zabraknąć też czaczy! Rewanżujemy się polską gorzką żołądkową. Aczkolwiek trunek nie został należycie doceniony. Podejrzewamy, że powodem mogła być ilość wciągniętej już wcześniej czaczy.

Młody członek Gruzińskiej rodziny nieźle mówi po angielski także jesteśmy w stanie nawet trochę pokonwersować.

Supra się kończy a Gruzińska rodzina się zbiera, wracają do domu. Prowadzić będzie kobieta. Jeśli nie ma skrótu i będzie jechać tą drogą, którą my tu przybyliśmy to naprawdę szacun. Tym bardziej, że powoli zaczęło zmierzchać.

Strażnik proponuje nam, że udostępni nam prysznic w jednym z bungalow'ów – chyba nieźle musieliśmy wanieć!

Na kolację (no jakoś tymi rybkami się nie najedliśmy) robimy sobie liofilizat – danie węgierskie. Jutro będziemy wracać przynajmniej częściowo tą samą drogą – musimy nabrać sił.

Po raz pierwszy w Gruzji kąsają nas komary.

Chowamy się do namiotu i bardzo szybko zasypiamy...




trasa: 90
polanka nad jeziorkiem koło Dedoplis Tskaro -> Vashlovani -> Hidden Water Trail -> Mijniskure
wyprawa : 4294

Komentarze