Zrywamy
się skoro świt o 9:00 rano. Jak zawsze dzień zaczynamy od
śniadanka i serwisu motocykli. Trochę nas zmartwił niedobór oleju
w motocyklu Dunji jednak na szczęście mamy jeszcze trochę zapasu w
bańce. Na razie musi wystarczyć.
Wskakujemy
na moto i pędzimy w stronę parku Vashlovani. Dzisiaj w planach
jedyne 100 km. Wydaje się niedużo, ale w sumie nie wiemy jakim
terenem będzie prowadziła traska.
Początkowo
jedziemy asfaltem, który z każdym kilometrem się pogarsza, aż w
końcu przechodzi płynnie w polne i szutrowe dróżki..
- Oooo, ale trudny ten offroad! - Bodzio ironicznie naigrywa się z trudności tych dróżek
- Obyś nie wykrakał - ostrzega przezorna Dunja.
Już
po chwili okazało się, że jednak wykrakał. Polne dróżki zaczęły
wspinać się po stromych zboczach, żeby potem stromo opadać.
Nawierzchnia była w sumie twarda więc nie było tak źle.
Przynajmniej
dopóki nie wjechaliśmy w wyschnięte koryto rzeki. Teraz wyjaśniła
się nazwa szlaku, którym podążaliśmy - Hidden Water Trail –
szlak ukrytej wody
Nie
jest lekko. Dno rzeki usiane jest różnej wielkości kamieniami,
niektóre są dość spore. Jazda szybko zabiera nam siły a palące
słońce nie odpuszcza. Zapasy wody, które zgromadziliśmy "na
dwa dni" – szybko znikają.
Za
to widoki – niesamowite! Koryto rzeki prowadzi wśród skał, w
takim jakby wąwozie. Przepiękne!
W
końcu męczące kamienie za nami. Wyjeżdżamy na otwartą
przestrzeń po horyzont pokrytą suchą trawą. Żadnej drogi. Szlak
- chyba zgubiliśmy skupiając się na jeździe po zdradliwych
kamieniach.
Musimy
się posiłkować Garminem. Jesteśmy dość znacznie oddaleni od
szlaku. Decydujemy się cisnąć poprzez step na skróty próbując wrócić na szlak. Jest to trochę ryzykowne, gdyż w wysokich
trawach mogą ukrywać się jadowite węże, żmije, czy inne
zwierzęta (skoro to Gruzja to można by się pokusić, że jakaś
krowa też powinna się tam znaleźć). Nie mamy jedna zbytniego
wyboru (po moim trupie będę wracać po tych kamieniach!!!) i
liczymy, że nasze buty motocyklowe są zbyt twarde dla jakiegoś
mizernego węża.
Podążamy
za niebieską wskazówką Garmina, trochę w te, trochę we wte – i
w końcu udaje się znaleźć szlak. Na szczęście bez żadnych
niemiłych spotkań z gadami po drodze.
Pędzimy
przez step mając po prawej góry Azerbejdżanu. Co jakiś czas
mijamy opuszczone chaty pasterzy. Super!
Prosta
i łatwa droga dała nam trochę wytchnienia po męczącej trasie po
kamiennym korycie rzeki Jednak nie na długo. Droga znów robi się
trudniejsza. Musimy przecinać wyschnięte koryta rzek i strumieni.
Dość strome, piaszczyste zjazdy i podjazdy, upstrzone to tu to tam
kamieniami. Dla nas, podróżników do tej pory szosowych, było to
pewne wyzwanie. Z pomocą niewielkiej liczby gleb - dajemy sobie
jednak radę :)
Natrafiamy
na znak – 10 km do Mijniskure. Yupi chciałoby się powiedzieć.
Już niedaleko!
Niestety
nasza radość była przedwczesna. Trasa, która już do tej pory
dała nam trochę w kość – teraz postawiła przed nami jeszcze
cięższe wyzwania. Szlak znów zaczął prowadzić wyschniętym
korytem rzeki. Tym razem koryto było wąskie i kręte a oprócz
kamieni dno pokrywał grząski, zdradliwy piaseczek. Było gorąco i
ciężko.
Do
tego droga zaczyna się ostro wspinać do góry. Dojeżdżamy do
punktu widokowego i padamy odpocząć chociaż chwilę. Jesteśmy tak
zmęczeni, że nawet nie możemy się zbytnio podelektować widokiem.
A było co podziwiać! Kręta droga wijąca się wśród jasnych skał
i zboczy gór. Trudno było się od tego widoku oderwać i ruszyć
dalej (chociaż pytanie czy nie mogliśmy się oderwać od widoku czy
podziwialiśmy by móc jeszcze chociaż sekundkę odpocząć :) ).
W
końcu wstajemy i ruszamy dalej. Musimy przed zmrokiem dotrzeć do
chaty Strażnika.
Ostatnie
5 km to już prawdziwa katorga. Jesteśmy okropnie zmęczeni i
odwodnieni. Skończył nam się zapas wody, który w teorii miał nam
starczyć na dwa dni! Słońce nie odpuszcza a trasa robi się coraz
bardziej wymagająca.
Z
punktu widokowego trasa prowadzi stromo w dół po drodze upstrzonej
głębokimi koleinami. Stromizny urozmaicone są ostrymi zakrętami.
Dalej
czekał nas kolejny już fragment drogi prowadzącej korytem rzeki.
Znów nieszczęsne kamienie i jeszcze więcej grząskiego piasku.
Dunja
już ledwo trzyma się na motocyklu...
W
końcu wyjeżdżamy na otwartą przestrzeń. Koniec piachu, koniec
kamieni, stromizn. Z daleka dostrzegamy chatę Strażnika – lecimy
jak na skrzydłach do naszego ratunku, naszej oazy. Wypatrujemy z
nadzieją strażnika.
Zamiast
strażnika – witają nas dwa wielkie psy. Lecą na nas z
wyszczerzonymi kłami, warcząc!
Zamiast
spocząć w bezpiecznej enklawie – musimy zebrać resztki sił –
i zwiewać ile fabryka dała przed tymi brytanami!
Uciekając
dostrzegamy na wzniesieniu mały budynek z Gruzińskimi flagami. Może
tam nam powiedzą, gdzie ta chata strażnika? No bo chyba nie tam,
skąd wybiegły te wielkie bestie.
Bodzio
zbiera resztkę sił i wspina się ścieżką po zboczu do chatki.
Wyskakuje do niego trzech uzbrojonych pograniczników i nakazuje
wrócić do chaty strażnika (tam gdzie były te psy) i nie bać się psów (łatwo powiedzieć). Bodzio odłożył strach przed psami na
później, bo na razie skupił się na broni przewieszonej przez
ramię pograniczników. Zażartował, czy ta broń na niego.
Pogranicznicy również zażartowali, że nie ma się czego obawiać.
Wracamy
więc do chaty Strażnika, rozglądając się nerwowo za psami. Tym
razem na szczęście Strażnik wyszedł nam na spotkanie i odwołał
psy. Na powitanie rzekł z dumą "I am Ranger!", co już
nas ostatecznie przekonało, że dobrze trafiliśmy. Od Strażnika
wyczuliśmy woń alkoholu, ale co tam, ważne że był.
Bezpieczni, zsunęliśmy się z motocykli i padliśmy na
taras domu. Dopiero po kilkunastu minutach zbieramy wystarczającą ilość
sił, by przemieścić się na miejsce, gdzie mogliśmy rozbić
namiot. Tam po raz drugi zsuwamy się z motocykli bez sił. Bodzia
jeszcze ugryzł po drodze pies, ale na szczęście tylko w sakwę,
więc bez większych strat.
Strażnik
widząc nasz stan bardzo chce nam pomóc i napełnia nasze puste już od
dawna butelki zimną wodą ze studni. Pijemy zachłannie. Woda!
Pół
godziny później, już nawodnieni i nieco odsapnięci – rozbijamy
namiot.
Niedaleko nas, przy stole, siedzi Gruzińska rodzina
strażnika Zapraszają nas do siebie. Oczywiście korzystamy z
zaproszenia. Wciągamy smażone rybki, złowione w przepływającej
tuż obok rzece, zagryzamy świeżym arbuzem. Nie mogło zabraknąć
też czaczy! Rewanżujemy się polską gorzką żołądkową. Aczkolwiek trunek
nie został należycie doceniony. Podejrzewamy, że powodem mogła
być ilość wciągniętej już wcześniej czaczy.
Młody
członek Gruzińskiej rodziny nieźle mówi po angielski także
jesteśmy w stanie nawet trochę pokonwersować.
Supra
się kończy a Gruzińska rodzina się zbiera, wracają do domu.
Prowadzić będzie kobieta. Jeśli nie ma skrótu i będzie jechać
tą drogą, którą my tu przybyliśmy to naprawdę szacun. Tym
bardziej, że powoli zaczęło zmierzchać.
Strażnik
proponuje nam, że udostępni nam prysznic w jednym z bungalow'ów –
chyba nieźle musieliśmy wanieć!
Na
kolację (no jakoś tymi rybkami się nie najedliśmy) robimy sobie
liofilizat – danie węgierskie. Jutro będziemy wracać
przynajmniej częściowo tą samą drogą – musimy nabrać sił.
Po
raz pierwszy w Gruzji kąsają nas komary.
Chowamy
się do namiotu i bardzo szybko zasypiamy...
trasa: 90
polanka nad jeziorkiem koło Dedoplis Tskaro -> Vashlovani -> Hidden Water Trail -> Mijniskure
wyprawa : 4294
Komentarze
Prześlij komentarz