Trasa:
381 km,
Sewan
– Giumri – GE- Vardzia – Achalciche - ???
Wyprawa:
5746
km
Bodzio
bohatersko z samego rana wskoczył do jeziora Sewan się wykąpać.
Twierdził, że wykąpał się cały ale ja tam widziałam, że był
mokry tylko do kolan. Także ten, zdania są podzielone :) Woda
lodowata – w końcu jezioro znajduje się na wysokości 1800 mnpm!
Brr. Ja nie wchodzę.
Niestety
nie mamy nic na śniadanie więc szybko zwijamy manatki i w drogę w
kierunku Gruzji. Po około 10 km znajdujmy otwarty sklepik.
Zatrzymujemy się na zakupy śniadaniowe. Mieliśmy szczęście, bo
sklepik nieźle zaopatrzony a dodatkowo miał ogromny kamienny piec,
gdzie na miejscu wyrabiali chlebek! Śniadanie zjedliśmy na schodach
do sklepu. Ale za to jaki pyszny był jeszcze gorący chlebek. Mmm
Do
granicy z Gruzją mamy około 200 km. Pejzaże północnej Armenii
podziwiamy z motocykli, rzadko zatrzymujemy się na zrobienie zdjęć.
Gruzińskie plenery jednak bardziej nam odpowiadają. Być może na
nasz odbiór miały wpływ wczorajsze trudności na granicy.
Chcemy
pozbyć się wszystkich armeńskich pieniędzy. 10 km przed granicą
zatrzymujemy się by za wszystko zatankować. Byliśmy nieco
zszokowani obsługą. Gościu, który do nas podszedł na czas
obsługi położył palącego się papierosa tuż przy dystrybutorze
benzyny! Zastanawialiśmy się, czy uciekać, czy jednak dokonać
transakcji. Cały czas obserwowałam czy fajek nie wpadnie w dziurę
i czy nie wybuchniemy. Na szczęście nie wybuchliśmy. Bodzio daje
obsłudze wyliczone pieniądze, chyba 8 tys ichnich i prosi, by za
tyle zatankować. Gość wlewa do kucyka trochę benzyny. Coś nam
nie pasuje i zwracamy mu uwagę. Ten szybko kasuje licznik
dystrybutora! Gość chce odejść. Nie wiemy co się dzieje,
próbujemy rozmawiać. Podchodzi drugi gość. W końcu coś tam
gadają i nalewają benzynę do wielbłąda. Jesteśmy prawie pewni,
że do kucyka wlali za mało. Pytamy się jeszcze o drogę do granicy
Gruzji. Pokazują nam dokładnie kierunek, z którego przyjechaliśmy
Ignorujemy wskazówki i jedziemy dalej prosto. I to był dobry ruch.
Pytanie czy nie wiedzieli gdzie jest granica Gruzji (byliśmy 10 km
od granicy) czy specjalnie nam pokazali zły kierunek. Chyba się nie
dowiemy. Za to potem okazuje się, że bardzo mało przejeżdżam na baku. Czyli jednak oszukali na benzynie :( Przykro.
Dojeżdżamy
do granicy myśląc, że tym razem pójdzie gładko. Ale nie.
Armeńscy celnicy znów zafundowali nam cyrk. Wskazano nam miejsce na
zaparkowanie motocykli i zostaliśmy skierowani do budynku. W
malutkim pokoiku za ladą siedziało dwóch młodych chłopaków, co dziwne -bez wąsów.
Przedstawiliśmy im wszystkie nasze – z trudem wczoraj załatwione
– dokumenty – deklarację i opłatę celną, ubezpieczenie. Ku
naszej zgrozie okazuje się, że opłaty dla wjeżdżających nie
obejmują usługi wyjazdu z Armenii! Musieliśmy wypełnić ponownie
deklarację celną. I ponownie opłacić! I to więcej niż przy
wjeździe! Sama opłata celna się nie zmieniła – 6600 AMD. Ale
opłata dodatkowa (nie wiemy za co!) na wjeździe wynosiła 2000 AMD.
A teraz chcieli około 7000 za osobę! Czyli w sumie ponad 13000 amd
za osobę, prawie dwa razy więcej niż na wjeździe. No przysięgam,
zagotowaliśmy się i to ostro. Tym bardziej że 10 km temu wydaliśmy
na benzynę (gdzie i tak nas oszukali) wszystkie pieniądze…
Zaproponowano, że możemy rozliczyć się w euro, 30 EUR za
motocykl! Bodzio szybko przeliczył i wyszło, że w przeliczeniu
zapłacilibyśmy 16 tys. AMD! Znów się zaperzamy i nie mamy zamiaru
się dać po raz kolejny tego dnia oszukać. W końcu staje na 25 EUR
za motocykl, co jest złodziejską ceną, ale przynajmniej
przelicznik AMD/EUR się zgadza. Wkurzeni prawie rzucam im te euro na
blat. Prawie wybiegamy by jak najszybciej wyjechać z tego
niegościnnego kraju. Przed samym szlabanem kolejny celnik zabiera
nam WSZYSTKIE dokumenty. Także jakby co, nie mamy żadnego papierka,
że w ogóle byliśmy w Armenii, że mieliśmy opłacone cło czy
wykupione ubezpieczenie na 10 dni! Niby ubezpieczenie na 10 dni ale
jakbyśmy np. jutro chcieli wrócić to i tak byśmy musieli wykupić
kolejne. Bo to nam zabrali. Co za kraj! Wyjeżdżamy czym prędzej
marząc, by znaleźć się już w Gruzji.
Na
granicy gruzińskiej jeszcze celnicy gruzińscy postanowili się z
nami trochę pobawić i przetrzepać nam dokładnie sakwy i kufry.
Bodziowi grzebali normalnie wszędzie, aż celnik dogrzebał się
podejrzanego pudełka. Zmarszczył brew i otworzył. Wtedy zmarszczył
brew bardziej – puste, podejrzane puste pudełko. W tym momencie,
wkurwiona jeszcze przez armeńczyków, podeszłam do tego wścibskiego
celnika i podstawiłam mu pięść pod sam nos.
Prezentując
pierścionek zaręczynowy, który teraz zamiast w pudełku jeździ na
moim palcu.
Gość
się nieco zakłopotał i postanowił dać Bodziowi spokój i zajął
się mną. Jak pisałam, byłam ciągle wkurzona. Więc celnik nie
miał ze mną łatwo. BARDZO wojowałam z zamkami sakw, wszystko mi
wypadało. Celnik wypatrzył coś w sakwie i wskazał palcem w niemym
„a co to?”. Szybko i z uśmiechem wyjęłam – paczkę podpasek
– i z posłuszną natarczywością zaczęłam mu ten zdecydowanie
damski artykuł wciskać w ręce. Celnik w popłochu zaczął się
rozglądać. Gdy zobaczył podjeżdżający samochód uśmiech
zagościł na jego licu i szybko, dyrdkiem uciekł udając, że
oddala się do wzywających go bezzwłocznie obowiązków :)
Na
dzisiaj już miałam dość celników :)
Jesteśmy
w Gruzji! Odetchnęliśmy pełną piersią, jakbyśmy wrócili z
długiej podróży do domu.
Kierujemy
się do Batumi po drodze mając nadzieję zwiedzić skalne miasto
Wardzia. Droga jest katastrofalna- dziury są wielkości koła od
kucyka. Wleczemy się próbując omijać co większe wyrwy. W końcu
droga się poprawia i docieramy do skalnego miasta.
Z
każdą chwilą słońce coraz bardziej doskwiera. W Wardzi
przebieram się w spódniczkę. Bodzio niestety dalej się poci w
ciuchach moto. I lecimy zwiedzać. Skalne miasto robi niesamowite
wrażenie. Trochę to wygląda jak środek mrowiska. W skale wykute
są pomieszczenia, kaplice czy wręcz całe kilkupokojowe mieszkania z miejscami
na ognisko. Zostały odsłonięte w momencie, gdy skała się
obsunęła odsłaniając niesamowite miasto.
Ale
dalej pozostaje pytanie – czy oni musieli całą drogę w dół po
zboczu góry schodzić po wodę? Gdzie robili siku i inne? Odpady, śmieci? Ciekawa jestem jak to wszystko działało. Tam były
przecież tłumy ludzi!
Po
zejściu na dół poszliśmy do restauracji na nasze ulubione charcho
i chinkali. Od ideału odbiegały ale nie były złe.
Ruszamy
w dalszą drogę. Przed nami do Batumi jeszcze 200 km. I dodatek
trasa prowadzi przez górską przełęcz. Nie mamy pojęcia jak
wygląda ta droga, czy w ogóle da się nią przejechać. Na mapie
wygląda ok. Ale to nic nie znaczy.
Po
drodze zmagamy się z kolejnymi stadami krów oraz atakującymi nas
psami. Bodzio krzyczy -jedź, nie zatrzymuj się! Ale ja nieco
zwalniam, nie chce pieska przejechać. Ale jak widzę, że za jednym
pieskiem leci drugi a zęby oba mają całkiem intrygujące – to
oczy otwierają mi się szerzej. Przypomina mi się anegdota
opowiedziana przez Bodzia, że jak był mały i jeździł na rowerze,
to jak wyskakiwały na niego psy to częstował je kopniakiem z
karate kapcia. Nie mając nic innego na podorędzi oprócz tej
historii i widząc szarżujące na mnie dwa psy (jeden rudy drugi
czarny) w panice wystawiłam przed siebie nogę, jak dzidę, szykując
się na karate kapcia. Jeden trafiony. Drugi już nie zdążył bo w
międzyczasie odkręciłam gaz. Jedynie trafił mnie w sakwę (mam
ślady jego zębów na sakwach!). Uf, mogę polecić technikę karate
kapcia. Działa.
Dojeżdżamy
do podnóża gór. A asfalt nam ktoś zwija. Robi się późno a my
wjeżdżamy po jakiejś kamienistej dróżce w góry! No
nieciekawie:) Bodzio wypruł do przodu a mnie zatrzymują jacyś
lokalesi. Próbują mnie namówić na pozostanie z nimi i obalenie
melona. Nie wiem czy mieli coś do tego melona czy nie. Ale
korzystając z okazji wypytuję, 1) kiedy wróci asfalt 2) czy
jest gdzieś sklep. Na pierwsze pytanie odpowiedź nie jest
zachęcająca. Asfalt wraca za 80 km, a po konsultacji - nawet po 50
km. Za to na drugie pytanie odpowiedź jest nieco lepsza – sklep
jest za 5 km. Tyle damy radę. A jak już zakupimy piwo to co tam.
Wszystko jedno co dalej, gdzieś coś znajdziemy na naszą Stodołę
:)
Dojeżdżamy
do sklepu. Hm, sklepu. Taka budka pośrodku lasu. Obok na tarasiku
jest jakaś impreza, grill i browary. Patrząc po stanie
imprezowiczów to wiele browarów. Nikt nie był trzeźwy a z uwagi na fakt, że tu nie było możliwości noclegu a obok stał van - planowali wracać samochodem. Ciekawe który z nich będzie prowadził... Gruzini zapraszali nas na
dołączenia do zabawy ale nie zdecydowaliśmy się. Tu nie było się
gdzie rozbić a musieliśmy jakiś nocleg ogarnąć. W końcu
namawiają nas do skosztowania mięsa z grila. Nie wiem co to było
ale twarde i gumowate, nie dało się jeść. Dyskretnie wyplułam :D
Bodzio
dokonał zakupów. Nawet był browar z lodówki. Tzn z wiadra z zimną
wodą. Bardzo dobre.
Jedziemy
dalej i rozglądamy się aktywnie za jakimś miejscem, gdzie
moglibyśmy się rozbić. Niestety z jednej strony mamy przepaść a
z drugiej skałę. A na środku drogi trochę za wąsko. Robi się
coraz ciemniej a my wjeżdżamy coraz wyżej.
Dojeżdżamy
do jakiejś miejscowości. Zatrzymuje się koło nas Transporter i
kierowca wychyla się przez okno machając do Bodzia. Po krótkiej wymianie zdań przez okno kierowca wyciąga do Bodzia rękę z
półtoralitrową plastikową butelką piwa i mówi: „pij!”.
Bodzio się wije i tłumaczy – „Ale ja nie mogę, prowadzę.”
Na to wesoły Gruzin – „Ja też prowadzę i piję!” W ten
sposób częściowo wyjaśnia się zagadka brawury Gruzinów na
drogach :)
Chwilę
dalej znów zostajemy zatrzymani. Tym razem przez małe dzieci.
Machamy do nich i częstujemy ich ostatnimi krówkami.
Mijamy
wioskę i na wyjeździe widzimy, że drogę nam blokują inne dzieci.
Trzymają się za ręce i nie chcą nas puścić. Chyba chcą krówki.
Niestety nie mamy już :( W końcu jakiś dorosły przegania
dzieciaki umożliwiając nam przejazd. Głupio nam, że nic nie
mieliśmy dla maluchów :(
Za
wioską zaczyna się zjazd z górki. Robi się coraz ciemniej. Bodzio
gdzieś w oddali wypatruje jakąś polankę i ciśniemy do niej mając
nadzieję, że dojedziemy jeszcze po widoku Tu jak zajdzie słońce
to już jak oko wykol.
Dojeżdżamy
do polanki. Polanka jest super! Zasłonięta nieco od drogi pagórkiem
i tuż przy zboczu. Mamy kemping z widokiem na górskie przełęcze Kaukazu! Czy może być coś piękniejszego? Jest nawet gdzie zaparkować motocykle. Jak tylko
się rozbijamy – zapadają nieprzeniknione ciemności. Nie widać
czubka własnego nosa. Jest cudownie! Na horyzoncie szaleją burze z
piorunami co chwilę rozświetlając otaczające nas szczyty górskie.
Najlepszy kemping EVER!
Jedyny
minus to bardzo silny wiatr. Trochę się martwimy ale
przymocowaliśmy namiot całkiem porządnie wykorzystując wszystkie
możliwe linki. Musi wytrzymać.
"Przebieram sie w spodniczke"? Kochana, przepraszam, ale musze to zobaczyc. Gdzie jest zdjecie? 😀
OdpowiedzUsuńCiiiiiii.... Niektórych zdjęć cenzura nie pozwala opublikować :o
OdpowiedzUsuń