16 dzień, 25.07.2015, sobota, najlepszy kemping EVER

Trasa: 381 km,
Sewan – Giumri – GE- Vardzia – Achalciche - ???
Wyprawa: 5746 km



Bodzio bohatersko z samego rana wskoczył do jeziora Sewan się wykąpać. Twierdził, że wykąpał się cały ale ja tam widziałam, że był mokry tylko do kolan. Także ten, zdania są podzielone :) Woda lodowata – w końcu jezioro znajduje się na wysokości 1800 mnpm! Brr. Ja nie wchodzę.




Niestety nie mamy nic na śniadanie więc szybko zwijamy manatki i w drogę w kierunku Gruzji. Po około 10 km znajdujmy otwarty sklepik. Zatrzymujemy się na zakupy śniadaniowe. Mieliśmy szczęście, bo sklepik nieźle zaopatrzony a dodatkowo miał ogromny kamienny piec, gdzie na miejscu wyrabiali chlebek! Śniadanie zjedliśmy na schodach do sklepu. Ale za to jaki pyszny był jeszcze gorący chlebek. Mmm



Do granicy z Gruzją mamy około 200 km. Pejzaże północnej Armenii podziwiamy z motocykli, rzadko zatrzymujemy się na zrobienie zdjęć. Gruzińskie plenery jednak bardziej nam odpowiadają. Być może na nasz odbiór miały wpływ wczorajsze trudności na granicy.

Chcemy pozbyć się wszystkich armeńskich pieniędzy. 10 km przed granicą zatrzymujemy się by za wszystko zatankować. Byliśmy nieco zszokowani obsługą. Gościu, który do nas podszedł na czas obsługi położył palącego się papierosa tuż przy dystrybutorze benzyny! Zastanawialiśmy się, czy uciekać, czy jednak dokonać transakcji. Cały czas obserwowałam czy fajek nie wpadnie w dziurę i czy nie wybuchniemy. Na szczęście nie wybuchliśmy. Bodzio daje obsłudze wyliczone pieniądze, chyba 8 tys ichnich i prosi, by za tyle zatankować. Gość wlewa do kucyka trochę benzyny. Coś nam nie pasuje i zwracamy mu uwagę. Ten szybko kasuje licznik dystrybutora! Gość chce odejść. Nie wiemy co się dzieje, próbujemy rozmawiać. Podchodzi drugi gość. W końcu coś tam gadają i nalewają benzynę do wielbłąda. Jesteśmy prawie pewni, że do kucyka wlali za mało. Pytamy się jeszcze o drogę do granicy Gruzji. Pokazują nam dokładnie kierunek, z którego przyjechaliśmy Ignorujemy wskazówki i jedziemy dalej prosto. I to był dobry ruch. Pytanie czy nie wiedzieli gdzie jest granica Gruzji (byliśmy 10 km od granicy) czy specjalnie nam pokazali zły kierunek. Chyba się nie dowiemy. Za to potem okazuje się, że bardzo mało przejeżdżam na baku. Czyli jednak oszukali na benzynie :( Przykro.

Dojeżdżamy do granicy myśląc, że tym razem pójdzie gładko. Ale nie. Armeńscy celnicy znów zafundowali nam cyrk. Wskazano nam miejsce na zaparkowanie motocykli i zostaliśmy skierowani do budynku. W malutkim pokoiku za ladą siedziało dwóch młodych chłopaków, co dziwne -bez wąsów. Przedstawiliśmy im wszystkie nasze – z trudem wczoraj załatwione – dokumenty – deklarację i opłatę celną, ubezpieczenie. Ku naszej zgrozie okazuje się, że opłaty dla wjeżdżających nie obejmują usługi wyjazdu z Armenii! Musieliśmy wypełnić ponownie deklarację celną. I ponownie opłacić! I to więcej niż przy wjeździe! Sama opłata celna się nie zmieniła – 6600 AMD. Ale opłata dodatkowa (nie wiemy za co!) na wjeździe wynosiła 2000 AMD. A teraz chcieli około 7000 za osobę! Czyli w sumie ponad 13000 amd za osobę, prawie dwa razy więcej niż na wjeździe. No przysięgam, zagotowaliśmy się i to ostro. Tym bardziej że 10 km temu wydaliśmy na benzynę (gdzie i tak nas oszukali) wszystkie pieniądze… Zaproponowano, że możemy rozliczyć się w euro, 30 EUR za motocykl! Bodzio szybko przeliczył i wyszło, że w przeliczeniu zapłacilibyśmy 16 tys. AMD! Znów się zaperzamy i nie mamy zamiaru się dać po raz kolejny tego dnia oszukać. W końcu staje na 25 EUR za motocykl, co jest złodziejską ceną, ale przynajmniej przelicznik AMD/EUR się zgadza. Wkurzeni prawie rzucam im te euro na blat. Prawie wybiegamy by jak najszybciej wyjechać z tego niegościnnego kraju. Przed samym szlabanem kolejny celnik zabiera nam WSZYSTKIE dokumenty. Także jakby co, nie mamy żadnego papierka, że w ogóle byliśmy w Armenii, że mieliśmy opłacone cło czy wykupione ubezpieczenie na 10 dni! Niby ubezpieczenie na 10 dni ale jakbyśmy np. jutro chcieli wrócić to i tak byśmy musieli wykupić kolejne. Bo to nam zabrali. Co za kraj! Wyjeżdżamy czym prędzej marząc, by znaleźć się już w Gruzji.

Na granicy gruzińskiej jeszcze celnicy gruzińscy postanowili się z nami trochę pobawić i przetrzepać nam dokładnie sakwy i kufry. Bodziowi grzebali normalnie wszędzie, aż celnik dogrzebał się podejrzanego pudełka. Zmarszczył brew i otworzył. Wtedy zmarszczył brew bardziej – puste, podejrzane puste pudełko. W tym momencie, wkurwiona jeszcze przez armeńczyków, podeszłam do tego wścibskiego celnika i podstawiłam mu pięść pod sam nos.
Prezentując pierścionek zaręczynowy, który teraz zamiast w pudełku jeździ na moim palcu.
Gość się nieco zakłopotał i postanowił dać Bodziowi spokój i zajął się mną. Jak pisałam, byłam ciągle wkurzona. Więc celnik nie miał ze mną łatwo. BARDZO wojowałam z zamkami sakw, wszystko mi wypadało. Celnik wypatrzył coś w sakwie i wskazał palcem w niemym „a co to?”. Szybko i z uśmiechem wyjęłam – paczkę podpasek – i z posłuszną natarczywością zaczęłam mu ten zdecydowanie damski artykuł wciskać w ręce. Celnik w popłochu zaczął się rozglądać. Gdy zobaczył podjeżdżający samochód uśmiech zagościł na jego licu i szybko, dyrdkiem uciekł udając, że oddala się do wzywających go bezzwłocznie obowiązków :)

Na dzisiaj już miałam dość celników :)

Jesteśmy w Gruzji! Odetchnęliśmy pełną piersią, jakbyśmy wrócili z długiej podróży do domu.



Kierujemy się do Batumi po drodze mając nadzieję zwiedzić skalne miasto Wardzia. Droga jest katastrofalna- dziury są wielkości koła od kucyka. Wleczemy się próbując omijać co większe wyrwy. W końcu droga się poprawia i docieramy do skalnego miasta.

Z każdą chwilą słońce coraz bardziej doskwiera. W Wardzi przebieram się w spódniczkę. Bodzio niestety dalej się poci w ciuchach moto. I lecimy zwiedzać. Skalne miasto robi niesamowite wrażenie. Trochę to wygląda jak środek mrowiska. W skale wykute są pomieszczenia, kaplice czy wręcz całe kilkupokojowe mieszkania z miejscami na ognisko. Zostały odsłonięte w momencie, gdy skała się obsunęła odsłaniając niesamowite miasto.







Ale dalej pozostaje pytanie – czy oni musieli całą drogę w dół po zboczu góry schodzić po wodę? Gdzie robili siku i inne? Odpady, śmieci? Ciekawa jestem jak to wszystko działało. Tam były przecież tłumy ludzi!

Po zejściu na dół poszliśmy do restauracji na nasze ulubione charcho i chinkali. Od ideału odbiegały ale nie były złe.



Ruszamy w dalszą drogę. Przed nami do Batumi jeszcze 200 km. I dodatek trasa prowadzi przez górską przełęcz. Nie mamy pojęcia jak wygląda ta droga, czy w ogóle da się nią przejechać. Na mapie wygląda ok. Ale to nic nie znaczy.

Po drodze zmagamy się z kolejnymi stadami krów oraz atakującymi nas psami. Bodzio krzyczy -jedź, nie zatrzymuj się! Ale ja nieco zwalniam, nie chce pieska przejechać. Ale jak widzę, że za jednym pieskiem leci drugi a zęby oba mają całkiem intrygujące – to oczy otwierają mi się szerzej. Przypomina mi się anegdota opowiedziana przez Bodzia, że jak był mały i jeździł na rowerze, to jak wyskakiwały na niego psy to częstował je kopniakiem z karate kapcia. Nie mając nic innego na podorędzi oprócz tej historii i widząc szarżujące na mnie dwa psy (jeden rudy drugi czarny) w panice wystawiłam przed siebie nogę, jak dzidę, szykując się na karate kapcia. Jeden trafiony. Drugi już nie zdążył bo w międzyczasie odkręciłam gaz. Jedynie trafił mnie w sakwę (mam ślady jego zębów na sakwach!). Uf, mogę polecić technikę karate kapcia. Działa.

Dojeżdżamy do podnóża gór. A asfalt nam ktoś zwija. Robi się późno a my wjeżdżamy po jakiejś kamienistej dróżce w góry! No nieciekawie:) Bodzio wypruł do przodu a mnie zatrzymują jacyś lokalesi. Próbują mnie namówić na pozostanie z nimi i obalenie melona. Nie wiem czy mieli coś do tego melona czy nie. Ale korzystając z okazji wypytuję, 1) kiedy wróci asfalt 2) czy jest gdzieś sklep. Na pierwsze pytanie odpowiedź nie jest zachęcająca. Asfalt wraca za 80 km, a po konsultacji - nawet po 50 km. Za to na drugie pytanie odpowiedź jest nieco lepsza – sklep jest za 5 km. Tyle damy radę. A jak już zakupimy piwo to co tam. Wszystko jedno co dalej, gdzieś coś znajdziemy na naszą Stodołę :)



Dojeżdżamy do sklepu. Hm, sklepu. Taka budka pośrodku lasu. Obok na tarasiku jest jakaś impreza, grill i browary. Patrząc po stanie imprezowiczów to wiele browarów. Nikt nie był trzeźwy a z uwagi na fakt, że tu nie było możliwości noclegu a obok stał van - planowali wracać samochodem. Ciekawe który z nich będzie prowadził... Gruzini zapraszali nas na dołączenia do zabawy ale nie zdecydowaliśmy się. Tu nie było się gdzie rozbić a musieliśmy jakiś nocleg ogarnąć. W końcu namawiają nas do skosztowania mięsa z grila. Nie wiem co to było ale twarde i gumowate, nie dało się jeść. Dyskretnie wyplułam :D

Bodzio dokonał zakupów. Nawet był browar z lodówki. Tzn z wiadra z zimną wodą. Bardzo dobre.

Jedziemy dalej i rozglądamy się aktywnie za jakimś miejscem, gdzie moglibyśmy się rozbić. Niestety z jednej strony mamy przepaść a z drugiej skałę. A na środku drogi trochę za wąsko. Robi się coraz ciemniej a my wjeżdżamy coraz wyżej.

Dojeżdżamy do jakiejś miejscowości. Zatrzymuje się koło nas Transporter i kierowca wychyla się przez okno machając do Bodzia. Po krótkiej wymianie zdań przez okno kierowca wyciąga do Bodzia rękę z półtoralitrową plastikową butelką piwa i mówi: „pij!”. Bodzio się wije i tłumaczy – „Ale ja nie mogę, prowadzę.” Na to wesoły Gruzin – „Ja też prowadzę i piję!” W ten sposób częściowo wyjaśnia się zagadka brawury Gruzinów na drogach :)

Chwilę dalej znów zostajemy zatrzymani. Tym razem przez małe dzieci. Machamy do nich i częstujemy ich ostatnimi krówkami.

Mijamy wioskę i na wyjeździe widzimy, że drogę nam blokują inne dzieci. Trzymają się za ręce i nie chcą nas puścić. Chyba chcą krówki. Niestety nie mamy już :( W końcu jakiś dorosły przegania dzieciaki umożliwiając nam przejazd. Głupio nam, że nic nie mieliśmy dla maluchów :(

Za wioską zaczyna się zjazd z górki. Robi się coraz ciemniej. Bodzio gdzieś w oddali wypatruje jakąś polankę i ciśniemy do niej mając nadzieję, że dojedziemy jeszcze po widoku Tu jak zajdzie słońce to już jak oko wykol.


Dojeżdżamy do polanki. Polanka jest super! Zasłonięta nieco od drogi pagórkiem i tuż przy zboczu. Mamy kemping z widokiem na górskie przełęcze Kaukazu! Czy może być coś piękniejszego? Jest nawet gdzie zaparkować motocykle. Jak tylko się rozbijamy – zapadają nieprzeniknione ciemności. Nie widać czubka własnego nosa. Jest cudownie! Na horyzoncie szaleją burze z piorunami co chwilę rozświetlając otaczające nas szczyty górskie. Najlepszy kemping EVER!





Jedyny minus to bardzo silny wiatr. Trochę się martwimy ale przymocowaliśmy namiot całkiem porządnie wykorzystując wszystkie możliwe linki. Musi wytrzymać.





Komentarze

  1. "Przebieram sie w spodniczke"? Kochana, przepraszam, ale musze to zobaczyc. Gdzie jest zdjecie? 😀

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciiiiiii.... Niektórych zdjęć cenzura nie pozwala opublikować :o

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz