11 dzień, 20.07.2015, poniedziałek, Cminda Sameba, wygięta klamka i śpiewy ku czci

Trasa: 168 km,
Stepancminda – Cminda sameba- Stepancminda - Tbilisi
Wyprawa: 4697 km



Rano okazało się, że gruzińskie wino i czacza są zdecydowanie mocniejsze niż nam się wydawało. Na śniadanie karnie zeszliśmy o godzinie 8:00 ale po śniadaniu zrobiliśmy sobie jeszcze drzemkę. Mogliśmy sobie na to pozwolić, gdyż dzisiaj w planach nie mieliśmy zbyt wielu kilometrów. Och, gdybyśmy tylko wiedzieli, co to będą za kilometry....



Po drodze do Tbilisi chcieliśmy zwiedzić Kościółek położony na jednym ze szczytów gór. Wczoraj pytaliśmy spotkanych Polaków, czy da się tam wjechać motocyklami i uspokoili nas, że wprawdzie szutry ale damy radę. W sumie mieliśmy już doświadczenia z szutrami po Usguli więc śmiało udaliśmy się w trasę. Troszę nas zdziwiło, że przy wjeździe na trasę stoją zaparkowane motocykle typu Afryka czy BMW GS ale nie zwróciliśmy na to większej uwagi. Ruszyliśmy śmiało.

Dość szybko jednak życie zweryfikowało, że czasami same chęci i odwaga to nieco za mało. Nasze ciężkie motocykle na szosowych oponkach ledwo łapały przyczepność na luźnych kamieniach wielkości pięści, dziurach, piachach, nierównościach. Wszystkie te rzeczy uatrakcyjniała duża stromizna. Przy tej trasie droga do Ushguli przypominała niedzielną przejażdżkę!



Jakimś cudem udało nam się wdrapać na sam szczyt. Kościół jest położony w niesamowitym miejscu. W niektorych przewodnikach piszą, że jest to najpiękniej położony Kościół w Europie! Kościół stoi na samym szczycie górując nad śpiącym w dolinie miasteczkiem Stepancminda (Kazbegi). Za drugiej strony wioskę otaczają potężne szczyty Kaukazu z najwyższym z nich Kazbek 5033 m n.p.m. Widok co tu dużo mówić – oszałamiający!




Bodzio znów robi za fotografa. Ale dzięki temu poznajemy właścicieli Afryki porzuconej u stóp góry. Motocykl należy do dwójki bardzo sympatycznych Ukraińców, którzy wybrali się do Gruzji głównie na wyprawy piesze. Kilkudniowy szlak pieszy właśnie rozpoczynają tutaj, u stóp Kościółka Cminda Sameba.








Podziwianie pięknych okoliczności przyrody zakłócała mi tylko myśl, że jeszcze trzeba zjechać w DÓŁ, po tej stromiźnie, po tych kamieniach, niebezpiecznych ostrych zakrętach. W górę było łatwiej, bo przynajmniej się nie widziało, jak daleko będzie się spadać jak coś pójdzie nie tak. A zatrzymać na tej stromiźnie motocykl, ja to się mówi – niedasie. No ale nic. Jedziemy.


Jak przewidywaliśmy droga w dół była ogromnie ciężka. Motocykl mi zjeżdżał po tych kamieniach bez kontroli, raz nawet wyprzedził mnie na błocie mój własny tył. Pozwolicie, że szczegóły tego fragmentu podróży pominę milczeniem. Koniec końców udało się zjechać w całości, bez większych strat. W miasteczku zrobiliśmy przegląd motocykli. Bodziowi trochę pływa popękała a mi jedynie klamka hamulca wygięła się w precla. Ale jechać się da. Chyba nawet sobie zostawię tak na pamiątkę :) Dodatkowo znaleźliśmy w Stepancmindzie sklepi Google'a. Wszystko tu mają!








Droga zajęła nam zdecydowanie więcej czasu, niż przewidywaliśmy i niestety nie uda nam się dotrzeć dzisiaj do Tbilisi na tyle wcześnie, by jeszcze dzisiaj udać sie do serwisu. Za o w nagrodę za ciężką trasę zatrzymaliśmy się w naszej ulubionej restauracji na nasze ulubione Chinkali. Tak samo pyszne jak wczoraj :)

Dalsza droga była już prosta. Tzn zakręty były ale zamiast szutrów czy kamieni - elegancki asfalcik. Jedynie co jakiś czas trzeba było robić slalom między krowami. Ale do tego już się przyzwyczailiśmy.







W Tbilisi zatrzymaliśmy się w wygrzebanym przez Nula na forum afryki polskim hostelu. Znów mieliśmy problemy z trafieniem ale nos Bodzia już jest tak dobrze wyćwiczony, że w końcu się udało. Hostel Villa Opera mieści się, jakby to ująć, na zadupiu, daleko od centrum Tibilisi. Za to jest tak drogi jak te Hostele bliżej Centrum – koszt to 25$ lub 23 euro za osobę. Śniadanie płatne dodatkowe 10 GEL. Gdyby było wcześniej a my byśmy mieli więcej siły to byśmy poszukali czegoś innego. Do tego Wi-fi niby było ale tragicznie słabe. A w pokoju, no cóż, po prostu śmierdziało zaduchem, stęchlizną.

Szybko się odświeżyliśmy i udaliśmy się do Centrum. Przy okazji przejechaliśmy się metrem. Żeby móc tego dokonać należało się zaopatrzyć w kartę (2 GEL) i ją doładować (do centrum i z powrotem – 1 GEL). Łatwo się nie było dogadać, bo Panie w okienku widać że nasiąkniętę "PRL'em" jak nasze babki na pocztach ale udało się.



Metro było obskurne, stare i brudne – ale dużo głębiej niż nasze polskie, warszawskie. Zaintrygowało nas, że na takiej jednej stacji jest naprawdę spora obsługa. Było dwóch ochroniarzy (przynajmniej), dwie babki w kasie oraz jeszcze jedna babka przy bramkach obserwująca jak kasujesz bilety. Do tego na dole przy ruchomych schodach stała budka (chyba z lat 50-tych) o wielkości pudła na telewizor, tylko szklanym, siedziała kolejna babka, jak w akwarium. Ciekaw czy w Gruzji jest duże bezrobocie. Za to oznaczenia tras były bardzo dobre. Od razu się zorientowaliśmy, w którym kierunku mamy jechać i gdzie wysiaść. Wagoniki były stare i trzęsące się. Ale komunikaty po gruzińsku i po angielsku. Metro część trasy jechało na powierzchni zamiast w tunelu.

Po przejażdżce metrem udaliśmy się na Plac Wolności. Po kilkuset metrach natknęliśmy się na znak kierujący na Plan Wolności – w przeciwnym kierunku. Hahaha, ktoś przekręcił znaki. Mimo tych trudności znaleźliśmy to czego szukaliśmy – knajpki z lokalesami.



Knajpka była obskurna, miała niskie ceny i pelna była tubylców – od razu więc usiedliśmy przy wolnym stoliku. Zamówiliśmy Charcho, czyli naszą ostrą pomidorówkę oraz Ostri – jak z opisu wynikało – mięso w sosie pomidorowym. Generalnie wyglądało jak nieco gęstsze Charcho :)

Piliśmy piwko i rozkoszowaliśmy się atmosferą. Wtem na nasz stolik wjechał dzbanuszek gruzińskiego koniaku. Bodzio spojrzał na mnie z przerażeniem :D Koniak sprezentowała nam grupa gruzinów siedząca przy stoliku obok.



Po chwili jeden z Gruzinów przysiadł się do nas. Giorgi, bo tak się nazywał, wyznał nam, że ośmielił się nas poczęstować koniaczkiem gdyż przypominam mu jego pierwszą miłość. Był bardzo sympatyczny. Zaczął nas namet zapraszać i namawiać, abyśmy przenocowali u niego w domu! Jednak przenoszenie się o tej porze z hostelu do Gioria byłoby nieco kłopotliwe, więc ustaliśmy, że następnym razem jak będziemy w Tbilisi na pewno się odezwiemy (Bodzio w tym czasie korzystał z okazji, że nie jest sam do koniaczku i co chwilę polewał :)


Ostatnie metro mieliśmy koło 23 więc dość szybko musieliśmy się zbierać, czym ogromnie zasmuciliśmy Gorigiego i jego przyjaciół, którzy, jak nam Griogi wyjaśnił, byli zawodowymi śpiewakami z Tbiliskiej opery. Jeszcze na do widzenia zaśpiewali dla nas przepiękne pieści gruzińskie. Podobno to było na cześć mojej urody! :o



W końcu jakimś cudem udało nam się wydostać z uścisków przemiłych Gruzinów i żalem się pożegnaliśmy. Taki wieczór z nawiązką zrekompensował nam trudy drogi do Cminda Sameba!

Komentarze

  1. Oczyma wyobrazni widze, jak dolaczamy sie do tych spiewow. Tylko ze swoim repertuarem! 😀 Co prawda to nie Rumunia, ale jakiz Ozon bym zapodal ☺

    OdpowiedzUsuń
  2. Utrzymuję tradycję. Na kazdej wyprawie leci szczotko szczotko uzupełniane o piesni o ptanocy. Pamietasz jeszcze chyba co to jest ptanocą ?? :D

    OdpowiedzUsuń
  3. :D
    Tylko jeden wielki uśmiech mi się nasuwa po przeczytaniu opowieści o tym dniu. Te pieśni na cześć Twojej urody ;)
    Droga do kościółka to tylko Wasze przeżycie, ale ten widok kościoła coś przeniesamowitego :o wspaniały po prostu. Z klamki sprzęgła chyba się bumerang zrobił, czy to znak, że w następnym roku jedziecie do Australii ;)

    Bodzio to jest jednak przystojniak....fotka z krowami pierwsza klasa ;)

    Market google.....tego to bym się w życiu nie spodziewała ha ha ha

    OdpowiedzUsuń
  4. Ta! W Gruzji jestem ładna, tadam!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz