Trasa:
168 km,
Stepancminda
– Cminda sameba- Stepancminda - Tbilisi
Wyprawa:
4697 km
Rano okazało
się, że gruzińskie wino i czacza są zdecydowanie mocniejsze niż
nam się wydawało. Na śniadanie karnie zeszliśmy o godzinie 8:00
ale po śniadaniu zrobiliśmy sobie jeszcze drzemkę. Mogliśmy sobie
na to pozwolić, gdyż dzisiaj w planach nie mieliśmy zbyt wielu
kilometrów. Och, gdybyśmy tylko wiedzieli, co to będą za
kilometry....
Po drodze do
Tbilisi chcieliśmy zwiedzić Kościółek położony na jednym ze
szczytów gór. Wczoraj pytaliśmy spotkanych Polaków, czy da się
tam wjechać motocyklami i uspokoili nas, że wprawdzie szutry ale
damy radę. W sumie mieliśmy już doświadczenia z szutrami po
Usguli więc śmiało udaliśmy się w trasę. Troszę nas zdziwiło,
że przy wjeździe na trasę stoją zaparkowane motocykle typu Afryka
czy BMW GS ale nie zwróciliśmy na to większej uwagi. Ruszyliśmy
śmiało.
Dość
szybko jednak życie zweryfikowało, że czasami same chęci i odwaga
to nieco za mało. Nasze ciężkie motocykle na szosowych oponkach
ledwo łapały przyczepność na luźnych kamieniach wielkości
pięści, dziurach, piachach, nierównościach. Wszystkie te rzeczy
uatrakcyjniała duża stromizna. Przy tej trasie droga do Ushguli
przypominała niedzielną przejażdżkę!
Jakimś
cudem udało nam się wdrapać na sam szczyt. Kościół jest
położony w niesamowitym miejscu. W niektorych przewodnikach piszą,
że jest to najpiękniej położony Kościół w Europie! Kościół
stoi na samym szczycie górując nad śpiącym w dolinie miasteczkiem
Stepancminda (Kazbegi). Za drugiej strony wioskę otaczają potężne
szczyty Kaukazu z najwyższym z nich Kazbek 5033 m n.p.m. Widok co tu
dużo mówić – oszałamiający!
Bodzio znów
robi za fotografa. Ale dzięki temu poznajemy właścicieli Afryki
porzuconej u stóp góry. Motocykl należy do dwójki bardzo
sympatycznych Ukraińców, którzy wybrali się do Gruzji głównie
na wyprawy piesze. Kilkudniowy szlak pieszy właśnie rozpoczynają
tutaj, u stóp Kościółka Cminda Sameba.
Podziwianie
pięknych okoliczności przyrody zakłócała mi tylko myśl, że
jeszcze trzeba zjechać w DÓŁ, po tej stromiźnie, po tych
kamieniach, niebezpiecznych ostrych zakrętach. W górę było
łatwiej, bo przynajmniej się nie widziało, jak daleko będzie się
spadać jak coś pójdzie nie tak. A zatrzymać na tej stromiźnie
motocykl, ja to się mówi – niedasie. No ale nic. Jedziemy.
Jak
przewidywaliśmy droga w dół była ogromnie ciężka. Motocykl mi
zjeżdżał po tych kamieniach bez kontroli, raz nawet wyprzedził
mnie na błocie mój własny tył. Pozwolicie, że szczegóły tego
fragmentu podróży pominę milczeniem. Koniec końców udało się
zjechać w całości, bez większych strat. W miasteczku zrobiliśmy przegląd motocykli. Bodziowi trochę pływa popękała a mi jedynie klamka
hamulca wygięła się w precla. Ale jechać się da. Chyba nawet
sobie zostawię tak na pamiątkę :) Dodatkowo znaleźliśmy w Stepancmindzie sklepi Google'a. Wszystko tu mają!
Droga zajęła
nam zdecydowanie więcej czasu, niż przewidywaliśmy i niestety nie
uda nam się dotrzeć dzisiaj do Tbilisi na tyle wcześnie, by
jeszcze dzisiaj udać sie do serwisu. Za o w nagrodę za ciężką
trasę zatrzymaliśmy się w naszej ulubionej restauracji na nasze
ulubione Chinkali. Tak samo pyszne jak wczoraj :)
Dalsza droga była już prosta. Tzn zakręty były ale zamiast szutrów czy kamieni - elegancki asfalcik. Jedynie co jakiś czas trzeba było robić slalom między krowami. Ale do tego już się przyzwyczailiśmy.
W Tbilisi
zatrzymaliśmy się w wygrzebanym przez Nula na forum afryki polskim
hostelu. Znów mieliśmy problemy z trafieniem ale nos Bodzia już
jest tak dobrze wyćwiczony, że w końcu się udało. Hostel Villa
Opera mieści się, jakby to ująć, na zadupiu, daleko od centrum
Tibilisi. Za to jest tak drogi jak te Hostele bliżej Centrum –
koszt to 25$ lub 23 euro za osobę. Śniadanie płatne dodatkowe 10
GEL. Gdyby było wcześniej a my byśmy mieli więcej siły to byśmy
poszukali czegoś innego. Do tego Wi-fi niby było ale tragicznie
słabe. A w pokoju, no cóż, po prostu śmierdziało zaduchem,
stęchlizną.
Szybko się
odświeżyliśmy i udaliśmy się do Centrum. Przy okazji
przejechaliśmy się metrem. Żeby móc tego dokonać należało się
zaopatrzyć w kartę (2 GEL) i ją doładować (do centrum i z
powrotem – 1 GEL). Łatwo się nie było dogadać, bo Panie w
okienku widać że nasiąkniętę "PRL'em" jak nasze babki
na pocztach ale udało się.
Metro było
obskurne, stare i brudne – ale dużo głębiej niż nasze polskie,
warszawskie. Zaintrygowało nas, że na takiej jednej stacji jest
naprawdę spora obsługa. Było dwóch ochroniarzy (przynajmniej),
dwie babki w kasie oraz jeszcze jedna babka przy bramkach obserwująca
jak kasujesz bilety. Do tego na dole przy ruchomych schodach stała
budka (chyba z lat 50-tych) o wielkości pudła na telewizor, tylko
szklanym, siedziała kolejna babka, jak w akwarium. Ciekaw czy w
Gruzji jest duże bezrobocie. Za to oznaczenia tras były bardzo
dobre. Od razu się zorientowaliśmy, w którym kierunku mamy jechać
i gdzie wysiaść. Wagoniki były stare i trzęsące się. Ale
komunikaty po gruzińsku i po angielsku. Metro część trasy jechało
na powierzchni zamiast w tunelu.
Po
przejażdżce metrem udaliśmy się na Plac Wolności. Po kilkuset
metrach natknęliśmy się na znak kierujący na Plan Wolności – w
przeciwnym kierunku. Hahaha, ktoś przekręcił znaki. Mimo tych
trudności znaleźliśmy to czego szukaliśmy – knajpki z
lokalesami.
Knajpka była
obskurna, miała niskie ceny i pelna była tubylców – od razu więc
usiedliśmy przy wolnym stoliku. Zamówiliśmy Charcho, czyli naszą
ostrą pomidorówkę oraz Ostri – jak z opisu wynikało – mięso
w sosie pomidorowym. Generalnie wyglądało jak nieco gęstsze
Charcho :)
Piliśmy
piwko i rozkoszowaliśmy się atmosferą. Wtem na nasz stolik wjechał
dzbanuszek gruzińskiego koniaku. Bodzio spojrzał na mnie z
przerażeniem :D Koniak sprezentowała nam grupa gruzinów siedząca
przy stoliku obok.
Po chwili
jeden z Gruzinów przysiadł się do nas. Giorgi, bo tak się
nazywał, wyznał nam, że ośmielił się nas poczęstować
koniaczkiem gdyż przypominam mu jego pierwszą miłość. Był
bardzo sympatyczny. Zaczął nas namet zapraszać i namawiać,
abyśmy przenocowali u niego w domu! Jednak przenoszenie się o tej
porze z hostelu do Gioria byłoby nieco kłopotliwe, więc ustaliśmy,
że następnym razem jak będziemy w Tbilisi na pewno się odezwiemy
(Bodzio w tym czasie korzystał z okazji, że nie jest sam do
koniaczku i co chwilę polewał :)
Ostatnie
metro mieliśmy koło 23 więc dość szybko musieliśmy się
zbierać, czym ogromnie zasmuciliśmy Gorigiego i jego przyjaciół,
którzy, jak nam Griogi wyjaśnił, byli zawodowymi śpiewakami z
Tbiliskiej opery. Jeszcze na do widzenia zaśpiewali dla nas
przepiękne pieści gruzińskie. Podobno to było na cześć mojej
urody! :o
W końcu
jakimś cudem udało nam się wydostać z uścisków przemiłych
Gruzinów i żalem się pożegnaliśmy. Taki wieczór z nawiązką
zrekompensował nam trudy drogi do Cminda Sameba!
Oczyma wyobrazni widze, jak dolaczamy sie do tych spiewow. Tylko ze swoim repertuarem! 😀 Co prawda to nie Rumunia, ale jakiz Ozon bym zapodal ☺
OdpowiedzUsuńUtrzymuję tradycję. Na kazdej wyprawie leci szczotko szczotko uzupełniane o piesni o ptanocy. Pamietasz jeszcze chyba co to jest ptanocą ?? :D
OdpowiedzUsuńBa! Hitow nad hity nigdy sie nie zapomina!
Usuń:D
OdpowiedzUsuńTylko jeden wielki uśmiech mi się nasuwa po przeczytaniu opowieści o tym dniu. Te pieśni na cześć Twojej urody ;)
Droga do kościółka to tylko Wasze przeżycie, ale ten widok kościoła coś przeniesamowitego :o wspaniały po prostu. Z klamki sprzęgła chyba się bumerang zrobił, czy to znak, że w następnym roku jedziecie do Australii ;)
Bodzio to jest jednak przystojniak....fotka z krowami pierwsza klasa ;)
Market google.....tego to bym się w życiu nie spodziewała ha ha ha
Ta! W Gruzji jestem ładna, tadam!
OdpowiedzUsuń