Trasa: 596
km,
Hlucin (CZ)
– SK- Zilin -Zwoleń- Sahy -H- Budapeszt-Segedyn
Wyprawa: 919
km
Noc była
bardzo zimna. Nawet Bodzio się przyznał, że było chłodnawo,
chociaż on to i w zimie w T-shirt'cie może chodzić :) Na szczęście
byłam przygotowana i miałam ogrzewacze, które również rozdałam
dziewczynom. Także udało się przetrwać noc.
Ciągle nam
było mało wspólnych rozmów więc podczas śniadanka nie
spieszyliśmy się tylko dalej cieszyliśmy
się wspólnym czasem. Karpik uczył nas między innymi jak uważać
na promocje w sklepach i jak raz wywołał niemałą panikę w jednym
ze sklepów poważnym tonem zwracając kierownikowi uwagę o
nieprawidłowościach w cenach i uprzedzając, że "wróci to
jutro sprawdzić". Zdaje się, że został wzięty za jakiegoś
inspektora. Założę się, że już następnego ranka ceny w tym
sklepie były ideaanie zgodne z prawem :D Normalnie Pogromca Promocji
:)
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy i nadszedł czas pakowania. Zrobiliśmy kilka pożegnalnych fotek.
I trzeba ruszać w dalszą drogę. Karpik z Julią oraz Nul z Emką
ruszą wspólnie w kierunku granicy z Polską, my zaś z Bodziem w
planach mamy nocleg w Szeged. Daleka droga przed nami a śniadanko
się nieco przedłużyło ale mamy nadzieję, że uda się nam
sprostać wyzwaniu.
Przemierzyliśmy
Czechy oraz granicę czesko-słowacką bardzo sprawnie i na Słowacji
zatrzymaliśmy się na drugie śniadanie. Ale mi było mało i miałam
jeszcze ochotę na coś słodkiego. A że mieliśmy wzięty kilogram
krówek, żeby móc poczęstować jakichś miłych ludzi (brakowało
nam takich drobnych prezentów na poprzednich wyjazdach), więc
zapytałam się o nie Bodzia.
Na to Bodzio
ze łzami w oczach:
- A co będą
jadły biedne gruzińskie dzieci???
Niestety
mam serce twarde i jednak wzięłam te krówkę. Pyszna!
Słowację
również śmignęliśmy szybko i bez problemów. Na jednych
światłach nawet chciał się z nami ścigać jakiś gościu na
Kawasaki Ninja. Prężył się, strzelał przegazówki. W momencie
gdy światło zmieniło się z czerwonego na zielone – my
ruszyliśmy a Kawasaki – zostało. Zgasł motocykl biedactwo...
Motocyklista chyba uznał, że ta zniewaga krwi wymaga i chwilę
potem śmignął koło nas z prędkością światła. Jednak karma to
wredna suka. Za kolejnym zakrętem zobaczyliśmy to samo zielone
Kawasaki a obok niego – radiowóz.
Na granicy
węgierskiej kupujemy winiety, wskakujemy na drogi szybkiego ruchu i
w oka mgnieniu docieramy na kemping w Szeged. Rozstawiamy namiot i
szykujemy sobie wykwintną kolację złożoną z zupki chińskiej z
Radomia i węgierskiego (?) wina.
I w momencie jak już sie
rozstawiliśmy – zaczęła dudnić bardzo, bardzo głośna muzyka.
I to z kilku miejsc jednocześnie. Z jednego domku brzmiała jak
jakaś węgiersko cygańska muza a znad basenu – znane wszystkim
nowoczesne dyskotekowe łup łup łup.
Ja na
szczęście byłam przezorna i Bodzio wziął mi zatyczki do uszu.
Więc spokojnie powiedziałam dobranoc i w ciszy poszłam spać.
Bodzio chyba się zaś będzie bawił całą noc :)
Przypominaja mi sie nasze wakacje sprzed... ho, ho! 10 lat? Pamietam Gyor, tym razem jednak ominiety ☺Bawcie sie przednio!
OdpowiedzUsuńTo nasze wspólne wyprawy mnie zainspirowały do takich podróży. Od tamtej pory jeżdżę co roku. I co roku prowadzę dziennik z wyjazdu :)
OdpowiedzUsuńMam nawet dzienniki z naszych podróży, śmiesznie się to czyta po latach.
A pamiętasz nasze spotkania czwartkowe w karuzeli? Też mam z tego zeszyty :o
Musimy się kiedyś spotkać i sobie poczytać. :) Może być śmiesznie :D
Ba! Pewnie, że pamiętam! Do tej pory mam nawet jakieś swoje wypociny z tamtego czasu :-)
OdpowiedzUsuńA ten blog nie idzie na żywo? ;P
Obawiam się, że nie jest to kanał online :D Zasadniczo pod namiotem na dziko ciężko z wifirifi :D
OdpowiedzUsuńTakże jesteśmy już cali i zdrowi w Polsce i na spokojnie możmy zdać relację z naszych wojaży :D
No i bardzo dobrze! Bede sobie sledzil, jak gdyby nigdy nic ☺
OdpowiedzUsuń