15 dzień, 16.07.2016, sobota, Szatili na bosaka


Czekamy na świt. Pierwsza pobudka o 3:00, ale to był chyba zbytni hurra optymizm, ciemno jeszcze jak w d...…W każdym razie bardzo ciemno. 3:30 - nic nie widać. 4:30 - powoli się rozjaśnia! Można wstawać!

Bodzio sprawnie się zbiera. Musi ruszyć z pierwszymi promieniami słońca by była jakakolwiek szansa na powrót jeszcze tego samego dnia. 1000 km, w tym 500 km na DR350 po gruzińskich drogach to nie lada wyzwanie! Jak Bodzio nie da rady wrócić - czeka mnie samotna noc w gruzińskich górach… 


Bodzio wsiada na moje moto o godzinie 5:00 i odjeżdża oświetlany pierwszymi nieśmiałymi promieniami słońca…

Ja się kładę dalej spać. W sumie nie mam nic innego do roboty :) Moja strategia polega na spaniu jak długo dam radę. Im dłużej będę spała tym krócej będę potem czekała na powrót Bodzia :)

Wstałam w końcu koło 10:00, kawka i śniadanko (suchy chleb, nie dojechaliśmy do Szatili, gdzie mieliśmy zrobić zakupy). Chleb sobie wydzielałam, nie wiadomo przecież ile tu będę kwitła sama, trzeba zostawić coś do jedzenia na czarną godzine :o

Bodzio obiecał pisać o postępach w misji ratunkowej. Niestety w miejscu naszego przymusowego biwaku nie było zasięgu komórkowego. Moje zadanie na dziś to znaleźć w tych górach sygnał.
O 11:00 ruszyłam na poszukiwanie tegoż. 

Ruszyłam w kierunku Szatili. Szłam intensywnie machajac wyciągniętą ręką z telefonem. Zerkałam co chwilę, czy telefon reaguje. Ale nic. Martwa cisza. Szłam wąwozem wzdłuż strumienia, po bokach wysokie ściany gór ograniczały i widok i zasięg komórkowy. Po pół godzinie spaceru, widząc, że krajobraz nie zamierza się zmienić, zawróciłam.

Wczoraj przejeżdżaliśmy przez parę sporych polanek, liczyłam, że może tam będę mieć więcej szczęścia. Ruszyłam więc w kierunku, z którego przyjechaliśmy. Może jak wdrapię się na szczyt to złapię zasięg?

W drugą stronę szłam około 1,5 godziny. Mijałam polanki otoczone górami, wdrapałam się aż na szczyt. Zasięgu. Zero.

Załamana zaczęłam wracać do namiotu. Trudno. Może coś zjem i jeszcze raz spróbuję w kierunku Szatili? 

Gdy wtem koło mnie zatrzymał się bus z turystami. Zaoferowali podwózkę, a że mnie już nieco nogi bolały to chętnie skorzystałam. 

Turyści to w większości byli młodzi Gruzini z Tblisi oraz para z Irlandii. Jechali do Szatili, skąd mieli wyruszyć dalej na szlak pieszy.

Od kierowcy dowiedziałam się, że w Szatili jest zasięg, więc nie wysiadłam na moim "przystanku" przy namiocie tylko zdecydowałam się jechać aż do wioski. Od namiotu było to około 15-20 km ale uznałam, że jak w jedną stronę złapałam stopa to i w drugą stronę złapię bez problemu. Ruch na trasie do Szatili był całkiem spory, może nie była to Marszałkowska ale jednak co jakiś czas jakaś "Delicja" (Mitsubishi Delica) przejeżdżała.

Musiałam oczywiście zdać relację moim nowym znajomym z naszej przygody. Byli bardzo zatroskani, czy nie boję się zostać sama na noc, co, nie ukrywajmy, było wielce prawdopodobne. Oczywiście, że się bałam! Może nie jakoś ogromnie ale jednak czułam się z tą myślą nieco niekomfortowo. Dlatego bardzo mnie ucieszyła informacja, że w Szatili jest sklep. Z piwkiem wieczorem na pewno będzie łatwiej zasnąć. A rano to już Bodzio na pewno przyjedzie.

Do Szatili jechaliśmy dobrą godzinę. Odrzucałam wszystkie myśli typu "O rany, jak daleko, jak ja wrócę do namiotu!". No jakoś chyba wrócę. Pożyjemy zobaczymy.

Na miejscu podziękowałam grupie za podwózkę i się pożegnałam. Popodziwiałam z daleka trochę zamek i widoki. Ku mojej radości miałam też zasięg, więc dowiedziałam się, że Bodzio szczęśliwie dojechał do Gonio do Karoliny i już powoli do mnie jedzie. Zameldowałam, że u mnie również wszystko w porządku i ruszyłam na poszukiwanie sklepu. Nie było to trudne. Szybko dokonałam zakupów (piwo) i ruszyłam w drogę powrotną.


Droga nie była ciężka, prowadziła wzdłuż strumienia. Nie było stromizn i wspinaczek, więc szło się w miarę wygodnie. 


Szło się.
I szło się. 
I jak na złość ani jednego samochodu! Spotkałam jedynie starego pasterza z psem, z którym wdałam się w krótką acz miłą pogawędkę. Z pasterzem, nie z psem.
Upał okropny i zaczął mi doskwierać niezły głód. A że rano nie planowałam tak długiego spaceru więc nie miałam ze sobą ani wody ani prowiantu. A, jak pamiętamy, w sklepie kupiłam tylko artykuł pierwszej potrzeby - piwo. Jedno. Dwulitrowe :)

No nic, trzeba iść. Na dodatek but mi się rozleciał. Dosłownie odpadła mi podeszwa od trampka, więc końcówkę "spaceru", dobrą godzinę, zasuwałam z jedną nogą bosą :)

W końcu na ostatnich nogach dotarłam do namiotu. Pierwsze co zrobiłam to z górskiego "źródełka" wypiłam duszkiem trzy kubki lodowatej wody. A następnie padłam plackiem w namiocie.
Zrobiła się w sumie 19:00 więc mój spacerek celem znalezienia zasięgu zakończył się na siedmiogodzinnej wyprawie! Bez jedzenia i bez picia!

W brzuchu mi już burczało więc zjadłam porcję chleba, zostawiając nieco na śniadanie (jakby jednak Bodzio dzisija nie  dojechał).

Najedzona(no powiedzmy) przyszykowałam się na czekanie. To znaczy włączyłam muzyczkę z komórki na małym głośniczku (przydało się wziąć głośniczek!!!) i otworzyłam piwo. Jedno. Dwulitrowe :)

Siedziałam patrząc na drogę, na której miał pojawić się mój rycerz, Bodzio. Słońce zaczęło zachodzić a znajoma sylwetka T4 nie pojawiała się na horyzoncie. 

Wprawdzie wymogłam na Bodziu obietnicę, że jak się ściemni to nie będzie dalej jechał tylko zatrzyma się i poczeka do rana, ale mimo to czekałam nadal, nawet jak było już całkiem ciemno. O 22:00 dotarło do mnie, że jednak czeka mnie samotna noc w górach. Nie miałam zasięgu, więc nie miałam pojęcia gdzie Bodzio jest. Może po drugiej stronie szczytu? Mogłam się tylko domyślać.

Zrezygnowana dopiłam piwo, wyłączyłam muzykę i położyłam się spać z myślą, że jak się obudzę to Bodzio już na pewno będzie koło mnie.

Ledwo się położyłam a do góry poderwały mnie odgłosy klaksonu! 

BODZIO!!!!

Wybiegłam na bosaka w samej pidżamie, prawie sobię nogi łamiąc na nierównym terenie. JEST! JEST! JEST!

Najpierw buziaki i radość. Potem opieprz, że jechał po takich niebezpiecznych górskich serpentynach po nocy. A potem piwko i opowiadanie sobie nawzajem relacji z dnia!

Aż padliśmy spać. Ja wymęczona głodówką i kilkugodzinnym spacerem (i jedno piwo. Dwulitrowe) a Bodzio - siedemnastogodzinną jazdą i prawie 1000 km.

Jesteśmy uratowani!!!

prawie Szatili - Szatili(Delicja) - prawie Szatili (z buta)
trasa: 0
wyprawa :4923


Komentarze