14 dzień, 15.07.2016, piątek, prawie do Szatili i pół świecy



Po tradycyjnym śniadaniu złożonym z chlebka, kiełbaski i kawki 3w1 ruszamy w kierunku zaproponowanym przez poznanego w Udabno Gruzina Levana - do Szatili. Pomni jego przestróg o braku dobrych stacji benzynowych, tankujemy przed trasą pod samiuśki korek.

Początkowo trasa jest bardzo prosta, w większości asfaltowa. Wije się pośród pagórków i małych wioseczek. Wkrótce jednak asfalt zamienia się w szuter pokryty luźnymi kamieniami. Ale dla naszych kocurów i dosiadających ich wspaniałych jeźdźców to ledwie zauważalna różnica :)

W pewnym momencie zauważamy, że macha do nas para rowerzystów odpoczywających pod przydrożnym drzewem. Zatrzymujemy się zaciekawieni. To Polacy! Przylecieli z rowerami samolotem by przez dwa miesiące zwiedzać z wysokości dwóch kółek bezdroża Gruzji. To prawie jak my! Ale inaczej :P

Relację wyprawy rowerowej można prześledzić na blogu naszprychowani.wordpress.com. 

Pytamy się, jak wygląda droga do Szatili. Zapewniają nas, że jest prosta a męczące kamienie za kilka kilometrów się kończą. Trochę się zastanawialiśmy, jak będzie wyglądać ta droga ale teraz uspokojeni żegnamy się i ruszamy dalej. Czeka nas długa droga górskimi przełęczami więc nie ma co zwlekać.

Kilka kilometrów dalej znów do nas ktoś macha. Jacyś popularni dzisiaj jesteśmy :) Tym razem to samotny motocyklista na BMW GS1200, który okazuje się być Szwajcarem zwiedzającym sobie samotnie Gruzję. Właśnie wraca z Szatili i polecił nam, by nie kończyć trasy w Szatili tylko pojechać jeszcze dalej, aż do Mezo. Zapewnia nas też, że droga jest łatwa ale mimo wszystko długa i powinniśmy zarezerwować sobie ok 4 godzin czasu. Uprzedził też, że za kilka kilometrów wjedziemy na fragment drogi w przebudowie i tam przez jakiś czas może być męcząco ze względu na żwir i kamienie leżące gęsto na drodze.


Szwajcar kierował się do Omalo. Podzieliliśmy się naszymi doświadczeniami z trasy, upewniliśmy go, że trasa nie jest trudna tylko musi uważać na brodach, które lepiej najpierw przejść na piechotę, by wybrać optymalną trasę przejazdu. Poradziliśmy mu też, na której stacji najlepiej zatankować przed wjechaniem w góry. 

W końcu musieliśmy się pożegnać i ruszyliśmy każdy w swoją stronę.

Zgodnie ze słowami Szwajcara niedługo wjechaliśmy na drogę w przebudowie. Faktycznie, droga pokryta była żwirem i luźnymi kamieniami, ale dla naszych kocurów to była bułka z masłem. :)
Jedyny moment zawahania mieliśmy gdy drogę kompletnie zatarasował nam spychacz. Musieliśmy poczekać aż skończy usuwać kamienie z drogi. Niepokojące były jednak nie same kamienie, a  to, że na skarpie nad nami inny spychacz robił dokładnie to samo. To znaczy, spychał kamienie. Ze skarpy. Na nas. Na szczęście ktoś to w końcu zauważył zanim dostaliśmy kamieniem w głowę. Ot, gruzińskie BHP pracy :o

Zresztą głowę mieliśmy chronioną przez kaski :) Kask na budowie to podstawa. :o

Chwilę później remon się skończył a my wjechaliśmy na twardą i łatwiutką szutrówkę. Droga prowadziła dłuższy czas doliną wzdłuż rzeki. Była na tyle łatwa, że umożliwiała nam spokojne podziwianie pięknych widoków. 

W jednej z ostatnich wiosek zatrzymaliśmy się przy różowym sklepie. Spotkaliśmy tam kolejne BMW, tym razem pod Niemcem, który też cisnął do Szatili. Niestety był niezbyt rozmowny więc tylko się przywitaliśmy i ruszyliśmy  w dalszą drogę bez zbędnych ceregieli.

W dalszym ciągu droga nie była wymagająca. W porównaniu do trasy do Omalo to spokojny spacerek. Wprawdzie trasa wiła się pod górę, na szczyt na wysokości 2600 m ale nie było wielkich stromizn, przepaści a agrafki były szerokie i łagodne. Zbocza opadały bardzo łagodnie, więc w ogóle nie czuć było tej wysokości jak na trasie do Omalo. Miałam wrażenie jakbyśmy jeździli po prostu po niewielkich pagórkach.

Zjazd ze szczytu był może nieco bardziej stromy, ale pokonaliśmy winkle bez problemu. Przynajmniej w końcu coś się działo :)


Jednak nigdy nie ma tak prosto. DRka Bodzia zaczęła strzelać fochy. Zgasła. Założyliśmy, że może jakiś paproch w kraniku czy przewodzie paliwowym, więc Bodzio przedmuchał co trzeba a moto od razu zapaliło. Jedziemy dalej!

Niestety nasza radość była krótka. Po kilku kilometrach znów motocykl zgasł. Bodzio ponowił próbę dmuchania w rurki. I tym razem też na szczęście pomogło i ruszyliśmy dalej. Ale znów za kilka kilometrów to samo - motocykl zgasł! Tak się nie da przecież jechać!C o to może być? Przewody? Kranik? Gaźnik? Świece? Chyba musimy się zatrzymać i zbadać dokładniej problem.

Zdejmujemy z motocykla manele a Bodzio podwija rękawy i zabiera się do pracy. Ja robię za pomagiera, podaję narzędzia, śrubki, wodę, ocieram pot z czoła. Weryfikacja kraników - ok, przewodów- ok. Więc albo świece albo gaźnik. Rozbieranie gaźnika w tych warunkach to koszmar więc mamy nadzieję, że to jednak świeca. Bodzio zaczyna zatem od świecy. Próbuje odkręcić. Ta jednak stawia opór. Bodzio walczy, próbuje. I w pewnym momencie słyszę "O, chyba idzie!". 

Traaaach! I głośny okrzyk Bodzia "O kurr...!". A w jego rękach tkwi świeca. A dokładniej - pół świecy. Drugie pół dalej tkwi w motocyklu. Tragedia! 

Bodzio załamany. Ale nie poddaje się i nadal walczy. Może da się jakoś nabić tę świecę i jakoś wyciągnąć, wykręcić? 

Dogania nas Niemiec na BMW. Oferuje pomoc ale tutaj nic nowego nie wniesie więc dziękujemy.

Niestety mimo wysiłków nie udaję się wydłubać pozostałości po świecy. Trzeba ogarnąć plan B. 

Jesteśmy na dnie wąwozu, daleko w górach. Jesteśmy na wąskiej drodze, z jednej strony ogranicza nas rzeka, z drugiej strome zbocze góry. Nie ma nawet sensownej polanki by rozbić namiot. Odgarniamy nieco kamieni, i jakoś wciskamy namiot między rzekę a drogę.


Opracowujemy plan ratunkowy. Wiadomo, że Bodzia motocykl już nie pojedzie. Zdejmujemy więc wszystkie bagaże z mojego motocykla. Bodzio skoro świt wsiądzie na DRkę i pojedzie do Gonio po pozostawiony tam samochód. Na szczęście trasa jest na tyle łatwa, że T4 powinna dać radę. Trochę nas martwi, że do Gonio jest prawie 500 km. Ale nie ma innej rady. Najwyżej zostanę na noc sama a Bodzio dojedzie następnego dnia. Zobaczymy.

Z ciężkimi sercami nastawiamy budzik i kładziemy się spać. Jutro czeka nas ciężki dzień. Przejechać 1000 km po gruzińskich drogach, z Gruzinami za kierownicami - szaleństwo. 

A do Szatili zostało nam jedynie jakieś 15-20 km. Wyprawa pod hasłem "prawie". Prawie dojechaliśmy do Dartlo i teraz prawie dojechaliśmy do Szatili. Jedynie dobrze, że to już końcówka naszej wyprawy. Mniej żal, że musimy ją tutaj zakończyć. A za to niesamowita przygoda. Ciekawe tylko jak się skończy!

Acha, i nauczka na przyszłość, nie wykręcać ciepłej świecy! :P


Kvemo Alvano - Tianeti - Zhinvali - prawie Szatili
trasa: 150
wyprawa :4923

Komentarze