Trasa: 312 km,
Udabno –Sagaredżo – Tbilisi – Marneuli – ARMENIA – Dilijan - Sewan
Wyprawa: 5365 km
Obudziło nas koszmarne słońce a tu ani krzaczka by się schować. Jak to na
półpustyni bywa. Ledwo zwlekliśmy się z karimat dotkliwie odczuwając skutki
wczorajszych śpiewów do późna w nocy. Na szczęście szybko dostajemy śniadanko,
takie nawet na wypasie- pyszne, świeże ogórki i pomidorki a do tego sadzone w
jakimś sosie warzywnym. Sos sewański? Naprawdę przepyszne! Do tego herbatka. A
nawet dwie. Trochę nam się lepiej nam się zrobiło ale nie na tyle, by ruszać w
trasę. Zaryzykowaliśmy upieczenie się jak prażynki w namiocie i wróciliśmy
jeszcze na małą drzemkę. Namiot przypominał rozgrzany piekarnik. Ale dla
chcącego nic trudnego.
Koło 11:00 wyskoczyliśmy jak dobrze uprażony popcorn i postanowiliśmy jednak
ruszać w dalszą drogę. W Klubie Oasis na ławeczkach siedzieli jakby nieco
wymięci Goprowcy w oczekiwaniu na taksówkę. Każdy ze zbolałą miną i piwkiem w
dłoni. Na schodach smętnie się kiwał Filip, kelner, również lecząc się złotym
napojem. My nie mogliśmy sobie pozwolić na lekarstwo gdyż dzisiaj czekała nas
droga w kierunku Armenii.
Skwar jest nieprawdopodobny. Przy najbliższym tankowaniu zatrzymujemy się
na nieco dłuższą chwile i kupujemy po lodzie. Podchodzi do nas wtedy gruziński
chłopaczek, podziwia nasze motocykle. Wsadzamy go na Wielbłąda. Chłopak się
niesamowicie cieszy pozując do zdjęć. Po chwili wybiega ze stacji jakaś babinka
i stawia koło budynku stacji, w cieniu dwa krzesełka i na migi pokazuje nam,
byśmy sobie na nich usiedli i odpoczęli przed podróżą. Co za ludzie
przesympatyczni. Ciągle nas ujmują takimi niby drobnymi a jak uroczymi gestami!
Ruszamy dalej. W pewnej chwili rozdziela nas radiowóz i przez megafon
kazali Bodziowi zjechać na pobocze i się zatrzymać. Za co? Po co? Zatrzymuję
się trochę zestresowana. Widzę, że Bodzio na mnie macha, żeby podeszła. Podchodzę
nieśmiało. A tam Bodzio z policją sobie śmiało i wesoło rozmawiają. Panowie
Policjanci zatrzymali nas tylko po to, żeby sobie pogadać, zapytać skąd i dokąd
zmierzamy. Nawet dokumentów nie chcieli oglądać! Po chwili pożegnaliśmy się z
nimi serdecznie i ruszyliśmy w dalszą trasę.
Na granicy gruzińskiej wszystko poszło gładko. Kolej na granicę armeńską.
Zaraz za szlabanem celnik kazał nam zaparkować motocykle i udać się do
jakiegoś budynku. Pokój, do którego weszliśmy, był niesamowicie obskurny. Dawno
czegoś takiego nie widziałam. Podłoga była wychodzona do granic możliwości,
tynki odpadały ze ścian, szafki krzywe z centymetrową warstwą kurzu. Wszystko
aż się lepiło z brudu. Na samym środku stały 4 stoliczki, na każdym monitor i
komputer. Przy stoliczkach siedziało czterech grubych facetów z wąsami. Przed
stolikami kłębił się tłum innych grubych brudnych facetów z wąsami. Postaliśmy
nieco w kolejce i jeden z urzędników na kartce napisał na 6600 i pomachał
rękami trochę wskazując, byśmy udali się do okienka w rogu sali. Przed którym
kłębił się inny tłumek grubych facetów z wąsami. Różnili się od pierwszego
tłumu tym, że machali plikami pieniędzy i jakimiś papierami. Stanęliśmy
grzecznie w kolejce. I rozmawialiśmy, próbując zabić czas. I to był błąd. Bo
każda nasza chwila nieuwagi była wykorzystywana przez jakiegoś
przedsiębiorczego Armeńczyka, który bez wahania wbijał się przed nas, jakby tam
stał całe życie.
W końcu nasza kolej. Urzędnik ten charakteryzował się wąsem, jak wszyscy
tutaj ale również jako jedyny był w miarę czysty i miał czystą koszulę.
Zajmował się kasą więc jak widać był ważniejszy niż pozostali urzędnicy.
Przyjął od nas po 6600 ichnich pieniędzy, skserował dokładnie nasze paszporty
dowody rejestracyjne, powypełniał jakieś dokumenty na komputerze a potem
wydrukował dużą ilość papierów. Na każdym podpisał się trzy razy. Kilka kopii
wydruków sobie zachował ale i my dostaliśmy po papierku. Z którymi to
wróciliśmy do urzędników przy stolikach.
Znów stanęliśmy grzecznie w kolejce. Gdy przyszła nasza kolej okazało się,
że staliśmy nie do tego biureczka. Stajemy więc w nowej kolejce, do innego
biureczka. W pewnym momencie przyszedł dodatkowy urzędnik i usiadł przy pustym
biurku. Zamachał do nas, byśmy podeszli. Ruszyliśmy doń. Jednak przybycie
nowego urzędnika zanotował także jeden z Armeńczyków, który w tym samym
momencie prawie położył się na biurku i przez 3 stanowiska rzucił swoje
dokumentu tuż przed nos dopiero siadającego nowego urzędnika. Następnie
spokojnie podszedł, minął nas i wskazując na fakt, że jego dokumentu JUŻ LEŻĄ
na biurku – uznał, że to jego teraz kolej. Urzędnik też tak uznał. Kurcze, mamy
słaby refleks jak na Armenię..
W końcu się doczekaliśmy i celnik zaczął obsługiwać nasze dokumenty. Wziął
od nas kartkę, pewnie potwierdzenie opłaty. Zażądał od nas po 2000. Które
wsadził bez żadnego pokwitowania do szuflady. Dokładnie skserował nasze
paszporty i dowody rejestracyjne. Na tak słabym xero, że wszystko
zamazywało. Nic się nie dało przeczytać z tych kserówek. Wydrukował parę
papierów, przystawił pieczątki i się podpisał. Większość papierów wrzucił do stojącego
koło biurka tekturowego pudełka, a po jednym papierku dostaliśmy my.
Ale to nie był koniec. Musieliśmy się udać do kolejnego biureczka. Do niego
na szczęście nie było kolejki. Pan ten zabrał nasze papiery, jeden z nich
wrzucił do własnego tekturowego pudełeczka, na drugim przybił trzy pieczątki,
złożył trzy własnoręczne podpisy i nam oddał. To chyba koniec!
Chcemy już ruszać w dalszą drogę ale niestety samochody tak zaparkowały, że
nas totalnie zablokowały. Musieliśmy czekać dobre 20 min zanim ktoś przyszedł i
umożliwił nam wyjazd. Zaczynamy być już tym wszystkim zirytowani.
Uff. Udało się. Wjeżdżamy w końcu do kraju! Ale zaraz. Za szlabanem
zatrzymuje nas jakiś gość. Po długiej dyskusji udaje nam się zrozumieć, że to
za co do tej pory zapłaciliśmy to deklaracja celna. A jeszcze musimy dokupić
ubezpieczenie motocykli, gdyż Armenia nie honoruje zielonej karty. Minimalne
ubezpieczenie na 10 dni to 15 tys AMD za osobę! Wkurzyliśmy się porządnie ale
co poradzić. Już zabuliliśmy, już wjechaliśmy. Idziemy do jakiejś kanciapy
gdzie znów wypisują tonę papierów, kserują nasze paszporty i dowody
rejestracyjne. Trwało to kolejne pół godziny jak nie lepiej!
W końcu udało się wszystko i ruszyliśmy dalej. Nie ukrywam, że byliśmy już
po prostu wściekli na to wszystko. W zasadzie wydaliśmy na samej granicy
wszystkie pieniądze, jakie wymieniliśmy, byliśmy zmęczeni, zlani potem i
głodni. No ale nic, jedziemy. Nad jezioro Sewan.
Dużo złego słyszeliśmy o armeńskiej policji więc jedziemy bardzo grzecznie.
Zresztą wszyscy jeżdżą tutaj zgodnie z przepisami. Na drogach prawie zerowy
ruch. Albo jakieś straszne graty na armeńskich tablicach albo czarne mercedesy
z przyciemnianymi szybami – na ruskich blachach. No i my. Nic więcej nie
widzieliśmy. Co ciekawe tak licznych w Gruzji krów tutaj nie było.
Zjechaliśmy na półwysep Sewan ale tam były tylko wąskie, zatłoczone plaże
albo drogie hotele, gdzie na dzień dobry mówiono nam, że nie ma miejsc. Szukamy
dalej.
Bodzio w końcu na jakiejś plaży wyparzył namiot. Była to jakaś młodzież z
Rosji. Można było na plaży się za darmo rozbić, co też uczyniliśmy. Od razu po
rozstawieniu się udaliśmy się do pobliskiej restauracji. Byliśmy wściekle
głodni!
W restauracji zrobiliśmy furorę. Obsługujące nas panie ciągle chichotały
jak miały do nas podejść. Chyba rzadko przyjeżdżają tu zagraniczni turyści.
Zamówiliśmy kebab wołowy, drobiowy, sałatkę i oczywiście armeńskie piwko.
Jedzenie było pyszne a za całość zapłaciliśmy w sumie 40 zł! Celników mają tu
do dupy ale jedzenie pyszne w niezłych cenach. A i jezioro całkiem niezłe.
Tylko ten syf na plaży… Zmęczeni całym dniem zasypiamy szybko, jak dzieci..
Komentarze
Prześlij komentarz