11 dzień, 12.07.2016, wtorek, supra w Górnym Omalo


Po wczorajszym winku Pani Zosi sen mieliśmy głęboki i spokojny.  W konsekwencji zamiast wstać o 6:00 - jak mieliśmy w planach - leżakujemy aż do 9:00. Ale w końcu są wakacje, także specjalnie się tym nie przejeliśmy. By nadrobić czas decydujemy się ruszyć bez śniadania. Do Telavi jest około 100 km, tam zatrzymamy się na zakupy i małą przekąskę.

Podczas pakowania zachodzi do nas Pan Jerzy spacerujący po Parku Lagodekhi z psem Fagotem. Zdziwił się, że nas jeszcze zastał. Mieliśmy o tej porze być już dawno w drodze do Omalo! No ale cóż, nie wyjszło :)

W końcu ruszamy i kierujemy się do Telavi asfaltami. Takimi asfaltami gruzińskimi - dziura na dziurze. Dla Kocurów to bułka z masłem. Około 12:30 docieramy do miasta. Zgodnie z instrukcjami Levana - tankujemy na Gulfie - ostatniej sensownej stacji bezynowej przed Omalo. W niedalekim Alvani zaś robimy ostatni postój na zakupy i szybkie śniadanie.

Przygotowani i najedzeni ruszamy do Omalo - główny punkt programy tegorocznych wakacji!


Początkowo droga w dalszym ciągu jest asfaltowa ale dość szybko przechodzi w drogę gruntową. Jednak dalej jest łatwo - droga jest szeroka i dobrze utwardzona. Z czasem robi się coraz węższa i upstrzona dziurami.



Wspinamy się do góry ciasnymi agrafkami czekając na to, kiedy będzie to "trudniej". Ku naszemu zdziwieniu droga cały czas sie ładnie utrzymana, twarda, przejezdna. Spokojnie mogliśmy tu przyjechać rok temu na GS500 i DL650!



Z każdym kilometrem wspinamy się coraz wyżej. Staram się podziwiać widoki, jednak w pewnym momencie mój lęk wysokości mówi "pas" i już bardziej skupiam się na drodze, precyzyjnie unikając patrzenia w dół. Obejrzę później na filmikach czy zdjęciach :)




W pewnym momencie tracimy widoczność - wjeżdżamy w chmurę! Widać było tylko po lewej stronie ścianę góry, przed sobą kawałek drogi - a po prawej nic, chmura. Atmosfera trochę jak z jakiegoś horroru. Z drugiej strony brak widoczności to nawet dla mnie dobrze, mój lęk wysokości mógł nieco odsapnąć.




Jeszcze tylko kilka serpentyn i wdrapaliśmy się na najwyższy punkt trasy 2850 m n.p.m., tuż obok szczytu Abanostavi 2926 m n.p.m. Zrobiliśmy krótki odpoczynek podczas którego popstrykaliśmy fotki i Bodzio popodziwiał widoki (ja poczekam na zdjęcia :) ) i ruszamy w dół, na drugą stronę góry. Chmury też się już przerzedzają.



Im niżej zjeżdżamy, tym lepiej nam idzie. Wyprzedzamy nawet jakąś Delicję (Mitsubishi Delica, bardzo popularny w tych stronach samochód). Delicja bardzo ostrożnie pokonywała błota, po których my, na kocurach, bez problemy śmignęliśmy.

To akurat nie Delicja ale też wyprzedziliśmy :)
W końcu docieramy do Omalo. Ale ponieważ nie zorientowaliśmy się, że to Omalo - jedziemy dalej :). W ten oto sposób niechcący trafiamy do Górnego Omalo.


Górne Omalo składa się z plątaniny wąskich uliczek, małych domków zbudowanych z kamienia, dzieci na konikach i wszechobecnych krów.

Pukamy do jednego, z wyglądu wypasionego Gueasthousa. Cena 70 lari za osobę zdecydowanie wykracza poza nasz budżet. Grzecznie dziękujemy. Babeczka spojrzała na nasze ubłocone motocykle i zmęczone podróżą twarze - i wskazała nam inny Guesthouse, który być może będzie dla nas odpowiedniejszy.

Kierujemy się do domostwa z panelami słonecznymi na dachu - Guesthouse  Omalo2005
Ceny tutaj są już bardziej przystępne - 20 lari za osobę, 10 lari za obiad i 10 lari za śniadanie.
Zostajemy i bierzemy pełen pakiet. A co!



Pokoik dostajemy maciupki, ale przytulny. Grube materace na łóżkach, po dwie wielkie poduchy, kołdra, koc. Mamy też własną łazienkę i podobno ciepłą wodę. Łazienka jest wielkości pudełka do butów a prysznic można spokojnie brać siedząc na kibelku. Jednak w podróży nie ma co wybrzydzać. Ciśnienie w prysznicu słabiutkie, ale faktycznie ciepła woda jest. Da się wykąpać i nawet coś uprać.



O 19:00 zbieramy się na kolację, a nie mogę zaprzeczyć, głodni jesteśmy jak wilki. Zostaliśmy zaproszeni do pokoju, gdzie czekał już na nas zastawiony stół. Sałatki, gorące i pachnące chachapuri, frytki. Wszystko świeże, domowe. Obżeramy się bezwstydnie tymi pysznościami.


Po chwili przychodzi gospodarz z dwoma zięciami czy synami (ciężko było zrozumieć) i pytają się, czy mogą się do nas dosiąść. Nosz oczywiście! Na stół wjeżdża dzbanek domowego wina - "To do kolacji" - zapewnia nas Gospodarz z uśmiechem. Wino polano do szklaneczek. To wino białe. Na razie nie możemy spróbować. W Gruzji jest taki zwyczaj, że pije się tylko po wzniesieniu toastu. Nie można sobie ot tak sączyć i smakować.

Wznoszenie toastów (lub tostów - jak nazywał je gospodarz) rządzi się swoimi prawami. Toast, nie może być zbyt krótki, często jest to cała opowieść, która może trwać kilka lub nawet kilkanaście minut. Pierwszy pije zawsze ten, kto wznosił toast, potem gospodarz, a następnie reszta biesiadników. Nie można też wypić wina do samego dna - zawsze trzeba choć łyczek zostawić (a to niełatwe zważywszy, że wino nieziemsko pyszne!). Przed toastem każdemu dolewane jest wino do szklanki, nawet jeśli ktoś upił tylko małego łyczka, to i tak te parę kropel zostanie uzupełnione.


Gospodarz i zięciowie trochę mówili po angielsku. Ale toasty były wznoszone po rosyjsku czy po gruzińku (raz tak raz tak, czasem też fragmenty po angielsku). Niewiele z tego rozumieliśmy. Ale na koniec gospodarz zawsze nam próbował wytłumaczyć. Podejrzewamy jednak, że to tłumaczenie nie było zbyt dokładne. Często toast trwał dobre kilka minut, a na sam koniec gospodarz nam tłumaczył tę długą przemowę lakonicznie "toast za matki". Hm.

Do stołu na chwilę dosiadły się żony czy córki gospodarza. Posiedziały może pół godziny i poszły. Może tutaj nie bardzo wypada kobietom siedzieć z mężczyznami przy suprze lub miały inne ciekawsze zajęcia. Ciężko powiedzieć. Ale przy stole wyglądały na nieco spięte. Oprócz jednej, która chyba była bardziej wyzwolono i zamiast sączyć wino małymi skromnymi, łyczkami to bez skrępowania waliła na raz całą (prawie) szklankę całkiem wprawnym, zdecydowanym ruchem :)

W końcu impreza dobiegła końca. Wróciliśmy do pokoju biorąc sobie jeszcze na drogę po piwku. Zrobiło się pieruńsko zimno. Na szczęście odkryliśmy, że w pokoju biegnie rura od kozy z piętra niżej. Akurat gospodyni siedziała w tym pokoju pod nami oglądając TV i rozpaliła sobie kozę na maxa. A nam w to graj. Przytuliliśmy się więc do rury, sączyliśmy piwko i wspominaliśmy trudy i uroki dzisiejszego dnia, mając jeszcze na końcu języka wspaniały smak domowego wina.


Żeby nie było, filmiki Bodzio też kręcił. Pełna relacja z dzisiejszego dnia. Polecam, niezłe widoki :)

p
s. Ku pamięci, przed Największymi atrakcjami - zawsze naładować baterie :)

trasa: 211 km
Lagodekhi -> Telavi -> Kveno -> Pshaveli -> Omalo -> Górne Omalo
wyprawa: 4635


Komentarze

  1. Super fotki! Wyprawa w takie miejsce na pewno jest niesamowitą przygoda.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz